Zaczynamy znowu: zaledwie trzy tygodnie po Lilo i Stichu mamy kolejny aktorski remake filmu animowanego. A przepaść między filmami remake'owymi za każdym razem się skraca: między oryginałem a nowym Stitch minęły zaledwie 23 lata, a ta jest jeszcze krótsza: tylko piętnaście lat od pierwszego filmu Jak wytresować smoka w 2010 roku. i sześć od czasu zakończenia oryginalnej trylogii w 2019 roku. W przypadku Lilo przekształcenie 90-minutowego filmu 2D w 108-minutowy film aktorski oznaczało, że wiele rzeczy musiało zostać zmienionych: niektórym podobały się zmiany bardziej niż innym, ale jest to co najmniej inna interpretacja tej samej historii, a nawet całkowita zmiana zakończenia.
W przypadku How to Train Your Dragon tak naprawdę nic się nie zmienia: to ta sama historia, prawie linijka po linijce, z tym samym rozwojem postaci, punktami fabularnymi, szalenie dobrą ścieżką dźwiękową, ma nawet tego samego reżysera, Deana DeBloisa (który, nawiasem mówiąc, współreżyserował oryginalny Lilo & Stitch, zanim przeniósł się do DreamWorks ).
Kuszące byłoby odrzucenie tego filmu jako grabieży gotówki i oznaczenie go jako niepotrzebnego, lub skrytykowanie Universal za wycofanie się do tych samych starych franczyz zamiast spróbowania czegoś nowego. Byłoby to jednak niedocenianie tego, jak ważne dla wielu ludzi jest How to Train You Dragon. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że dla wielu dzieciaków w 2010 roku "Jak wytresować smoka" to pokoleniowy klasyk, serial, który towarzyszył im w miarę dorastania. Od spotkania z niezręcznym nastolatkiem, w którym się zakochuje w pierwszym filmie, aż do epilogu w How to Train Your Dragon 3 (którego nie będę spoilerować, jeśli go nie obejrzeliście, bo założę się, że zostanie też przerobiony), trylogia naprawdę naznaczyła życie pokolenia (w tym Masona Thamesa, 17-letniego aktora grającego dziś Hiccup, który przebierał się za niego jako dziecko).
Osobiście nie jestem jednym z tych dzieciaków. Miałem 14 lat, kiedy wyszedł pierwszy film, więc do tego czasu nie byłem szczególnie zainteresowany inwestowaniem swojego czasu w "kolejny film dla dzieci". Zamiast tego z niecierpliwością czekałem na mój oczyszczający moment "końca dzieciństwa" z Toy Story 3, wydanym w tym samym roku, którego zakończenie uderzyło mnie w serce jak pociąg towarowy. Kiedy obejrzałem oryginał How to Train Your Dragon, z wymuszonym protekcjonalnym spojrzeniem nastolatka udającego kinomaniaka, stwierdziłem, że jest wystarczająco ładny, dobrze zrobiony, ale z boleśnie przewidywalnym scenariuszem i niesamowicie piękną, ale super manipulacyjną ścieżką dźwiękową autorstwa Johna Powella. Mój młodszy kuzyn miał jednak na tym punkcie obsesję.
Dzisiaj... To samo myślę o filmie: jest dobry, bardzo satysfakcjonujący, ale też bardzo nieoryginalny. Ale teraz rozumiem lepiej, że gdybym urodziła się kilka lat później, prawdopodobnie miałabym zupełnie inne spojrzenie na bohaterów i świat. Mogę sobie wyobrazić, że dla wielu młodszych dorosłych zobaczenie postaci, z którymi dorastali z krwi i kości może naprawdę wydawać się momentem pełnego koła, nie różniącym się zbytnio od tego, co czułem, gdy ponownie spotkałem się z Woody i Buzz, a następnie pomachałem na pożegnanie jedenaście lat po Toy Story 2 (choć nie tak potężnym. bo Pixar był wtedy na innym poziomie, ale na pewno ma to większe znaczenie).
Mając to na uwadze, trudno mi być zbyt krytycznym wobec tej nowszej wersji filmu, nawet jeśli nie ignoruje to faktu, że jest to w zasadzie ten sam film. Nie sądzę jednak, aby właściwe było wprowadzanie większych zmian w fabule, chociaż uważam, że szkoda, że nie wykorzystali tej okazji, aby poprawić postać Astrid (granej teraz przez Nico Parkera), której rozwój jest tak niesamowicie przyspieszony, że jest to prawie brak szacunku dla jej osobowości ("to dla... wszystko inne" moment jest uroczy i w ogóle, ale daj spokój).
Ale poza tymi wszystkimi emocjonalnymi aspektami (założę się, że 14-letni ja pomyślałbym, że jestem zbyt miękki), powód, dla którego ten nowy film działa, sprowadza się do bardziej technicznych aspektów: How to Train You Dragon jest jednym z niewielu przypadków animacji do rzeczywistości, który faktycznie ma sens, ponieważ wygląda tak samo dobrze w prawdziwym życiu (jeśli nie lepiej), jak w animacji. Nie ma tu fotorealistycznych gadających zwierząt, jak w The Lion King czy The Jungle Book, nie ma niesamowitych mieszanek aktorów z cyfrowymi ulepszeniami, takimi jak Genie w Aladdin lub Ursula w The Little Mermaid, ani ohydnych odtworzeń postaci z kreskówek, takich jak Lumière lub Beast w The Beauty and The Beast lub krasnoludów w Snow White.
Większość wczesnych filmów DreamWorks jest tak kapryśna, że po prostu wyglądałyby zupełnie nie na miejscu w grze aktorskiej (czy możesz sobie wyobrazić Madagascar lub Kung Fu Panda z fotorealistycznymi zwierzętami, jak w The Lion King ? A może prawdziwa wersja Shrek ?). A te nowsze, takie jak The Wild Robot, The Bad Guys czy Puss in Boots: The Last Wish naprawdę wykorzystują mocne strony animacji, trzymając się z dala od fotorealizmu, który jest obecnie trendem: po co próbować naśladować prawdziwe życie, skoro można być znacznie bardziej ekspresyjnym w animacji?
Nie myśleliśmy w ten sposób na początku lat 2000, a przynajmniej duże studia tego nie robiły. W szczególności How to Train Your Dragon przyjęło znacznie bardziej ugruntowane podejście do tworzenia filmów, nawet do tego stopnia, że wezwało eksperta w dziedzinie kinematografii Rogera Deakinsa (Fargo, Skyfall, Blade Runner 2049, 1917 ) jako konsultanta wizualnego. Ta trylogia została nakręcona tak, jakby w tych przestrzeniach 3D znajdowały się prawdziwe kamery, z ograniczeniami oświetlenia i kadrowania, których doświadczyłaby ekipa filmowa, aby wioska wikingów wyglądała wiarygodnie. Oczywiście, są też dziesiątki smoków, ale można je przekonująco stworzyć za pomocą efektów specjalnych i chociaż niektóre projekty były bardziej kreskówkowe niż inne, a Toothless wygląda niemożliwie uroczo, zawsze była to jedna z najbardziej realistycznych serii animacji, więc przeskok do akcji na żywo wydaje się nie tylko bardziej naturalny, ale wydaje się bardziej wierny naturze trylogii.
A remake naprawdę wygląda dobrze, z dużym wysiłkiem włożonym w wykorzystanie prawdziwych lokacji, zapierających dech w piersiach krajobrazów, wiarygodnych rekwizytów i kostiumów oraz prawdziwych pożarów i eksplozji tak bardzo, jak to możliwe. To paradoks: jeden z najbardziej "niepotrzebnych" remake'ów, taki, który w żaden sposób nie próbuje poprawić ani powrócić do oryginalnego scenariusza; Film, który z pewnością dostał zielone światło, aby być łatwą maszynką do zarabiania pieniędzy przy niewielkim wysiłku twórczym, a mimo to wychodzi jako jeden z niewielu remake'ów, który nie sprawia wrażenia, jakby został zrobiony dla kaprysu.
Zamiast tego wydaje się zachęcający do oglądania, o ile rozumiesz, że widziałeś tę historię wcześniej. I z tego powodu ma te same, obfite wzloty co oryginał, zachowując jednocześnie bardzo niewiele upadków, które w rzeczywistości nie zabierają wiele z doświadczenia (historia jest prosta, i co z tego? To jest satysfakcjonujące!). Wiesz, że film naprawdę działa, kiedy możesz oglądać go ponownie i jeszcze raz i nadal czerpać z niego przyjemność (partytura Johna Powella może być manipulacyjna, i co z tego? To arcydzieło!). Z radością przyjmiesz wymówkę, aby obejrzeć go jeszcze raz.