Polski
Gamereactor
artykuły

Praca tłumacza - o książkach inspirowanych grami

Jak wygląda praca tłumacza książek growych? Opowiada Dominika Repeczko, tłumacz z ponad dwudziestoletnim doświadczeniem.

HQ

Czy zastanawialiście się kiedykolwiek, jak wygląda praca tłumacza książek? Nie tych zwyczajnych - tych growych! Dlaczego często są złej jakości? Dlaczego ich słownictwo nie zgadza się z oryginałem? Na te i na wiele innych ważnych pytań odpowiedziała mi Dominika Repeczko; jeśli macie w swojej kolekcji książki z serii Dragon Age, Warcraft czy Diablo, możecie być pewni, że tłumaczyła bądź redagowała je właśnie ta pani.

Praca tłumacza - o książkach inspirowanych grami
Dominika Repeczko, tłumacz m.in. książek z uniwersum Dragon Age, Mass Effect czy World of Warcraft

Pani bardzo niedoceniana i żyjąca w cieniu, jak zresztą wszyscy ludzie pracujący w tym zawodzie - po przeczytaniu niniejszego wywiadu zaczniecie ich nie tylko zauważać, ale także doceniać.

Czym różni się praca tłumacza książek pisanych na podstawie gier od zwykłych powieści?

Wiem, że przetłumaczyłaś sporo „normalnych" książek - co zatem skłoniło Cię do tych growych? Czy to wydawnictwo narzuca tłumaczowi dany tytuł?

To jest reklama:

Dominika Repeczko: Co skłoniło? Gry.

Bo jestem też graczem, niedzielnym, z uwagi na brak czasu, ale nadrabiam zaangażowaniem. Dragon Age, Mass Effect, Diablo, Warcraft, gdzieś tam się podziały całe godziny mojego życia. Kiedy w Fabryce Słów zajmowałam się licencjami, sprowadzaniem książek na polski rynek, pilotowałam i nadzorowałam produkcję książek związanych z ulubionymi światami, a gdy zostałam już pełnoetatowym tłumaczem i zostawiłam wszystkie dodatkowe obowiązki, to tłumaczenie powieści z ulubionych światów wydawało się kolejnym logicznym krokiem.

Praca tłumacza - o książkach inspirowanych grami
„Podzielił się wynikami swojej pracy, do dziś pamiętam, że w pewnym momencie fizycznie nie byłam w stanie czytać dalej"
To jest reklama:

Z mojego doświadczenia wynika, że wydawnictwo kupuje licencje, a potem proponuje tytuł jednemu z tłumaczy, z którymi współpracuje. Zasadniczo wydawca chyba wie, co kto lubi i w czym się czuje dobrze.

W każdym razie, gdy wydawnictwo przysyłało maila z pytaniem: „mamy taką a taką książkę, weźmiesz?". To ja odpowiadałam: TAK! Oczywiście, że można odmówić, ale jak na razie nie miałam powodów.

Z tłumaczeniami mam w ogóle dużo szczęścia, bo wiele z tego, co przełożyłam, to książki w jakiś sposób mi bliskie. Takie, które lubię. Prawie wszystkie.

Czy polonizacja książek na podstawie gier w jakiś sposób różni się od standardowych tłumaczeń?

D.R.: Różni się i nie różni zarazem. Tekst to tekst - wiadomo, musi się dobrze czytać i pod tym względem przekłada się go jak każdy inny.

Ale przy książkach ze świata gier dochodzi SŁOWNICTWO. I to jest zasadnicza różnica. Gra tłumaczona jest zazwyczaj przed książką, przez grupę wyznaczoną do tego przez producenta (najogólniej mówiąc). Nie pytaj, czym się ów producent kieruje, bo sama bym chciała wiedzieć. W każdym razie właściciel gry wyznacza zespół, który opracowuje spolszczenie, a co za tym idzie nazwy wszelakiej broni, klas, miejsc i tak dalej, i tak dalej. Tłumacz literatury nie ma tu nic do powiedzenia. Kiedy zasiada do przekładu książki, może zignorować polską wersję gry albo się do niej dostosować. Nie jest to bynajmniej prosta kwestia.

Dawno, dawno temu, gdy jeszcze pracowałam na uczelni, jeden znajomy Amerykanin postanowił, że zajmie się tłumaczeniem gry, bo on już się z polskim osłuchał i co za problem w ogóle, przecież to gra. Podzielił się wynikami swojej pracy, do dziś pamiętam, że w pewnym momencie fizycznie nie byłam w stanie czytać dalej. Bo natrafiłam na opis komend:

ruchać się = kliknij raz

ruchać się biegiem = kliknij dwa razy

Logiczne, prawda? Jak inaczej utworzyć czasownik od rzeczownika „ruch"?

Tak między nami mówiąc, kiedy czytam: „ulubiona umiejętność" albo „wybierz akcję", to mam wrażenie, że ten mój dawny znajomy cały czas nadzoruje tłumaczenia niektórych gier.

Zaczynając pracę nad książką, nie tyle oceniam jakość tłumaczenia gry, co staram się nawiązać jakiś kontakt z odbiorcami, czyli graczami, i dowiedzieć się, jakie mają oczekiwania względem książki. Mimo że bardzo kocham swoją pracę, to zdaję sobie sprawę, że nie robię przekładów dla siebie, lecz dla czytelników, a w przypadku książek ze światów gier - dla graczy. Dlatego dla mnie zdanie odbiorców ma duże znaczenie. Bywa, że pod wpływem opinii przyszłych czytelników rezygnuję z własnych pomysłów na rzecz tych, które już są i zostały zaakceptowane przez graczy. A też czasem się cieszę, że nie muszę wymyślać. Szczególnie gdy tłumaczenie mi się podoba.

„Wiele nazw ze świata Warcrafta mnie zdumiewa w tym nie najlepszym znaczeniu"

Praca tłumacza - o książkach inspirowanych grami
„I dowiedziałam się, że ów ork to po polsku „Zaurzykieł". Dlaczego „zaurzy"? - spytałam, bo musiałam to jakoś wpleść w tekst"

Są jakieś pomysły, z których musiałaś zrezygnować i do dziś nie możesz tego przeboleć? Na przykład gdy tłumaczenie gry było wybitnie złe, ale fani już się do niego przyzwyczaili, więc nie pozostawało nic innego, jak się go trzymać.

D.R.: Zacznijmy od tego, że tłumaczenie wybitnie złe jest wtedy, gdy mamy do czynienia z błędami merytorycznymi, gramatycznymi, frazeologicznymi czy kalkami językowymi. Reszta to już preferencje właściwie osobiste danego tłumacza, dodaję tak dla porządku.

Ale przyznaję, że były i są nazwy, które bardzo bym chciała zmienić. Ale są, funkcjonują, wrosły w świat danej gry i już. Mogę sobie co najwyżej ponarzekać. Wiem, że spytasz jakie, więc uprzedzę.

Na przykład: Król Lisz, albo gorzej jeszcze: Licz. To nawet nie jest kalka, to jest bezczelna transliteracja, zrobiona przez kogoś, kto nie miał pojęcia, że w naszej słowiańskiej mitologii istnieje odpowiednik: Kościej. Niestety Dungeons&Dragons dały nam Lisza i to językowe dziwactwo pozostało, a gracze chyba by armaty wytoczyli, gdyby im ktoś teraz próbował Kościeja wprowadzić.

Wiele nazw ze świata Warcrafta mnie zdumiewa w tym nie najlepszym znaczeniu.

Vereena Bieżywiatr... Jak można uzasadnić, że w imieniu mamy typowo angielskie „ee", ale już w nazwisku typowo polskie „ż"?! Choć mój ulubiony przykład to „Saurfang", potrzebowałam polskiego tłumaczenia, bo ustalone było, że w książce używamy nazw oryginalnych, bo World of Warcraft, ale dodajemy też polskie, bo Hearthstone. I dowiedziałam się, że ów ork to po polsku „Zaurzykieł". Dlaczego „zaurzy"? - spytałam, bo musiałam to jakoś wpleść w tekst. To elementarne, usłyszałam w odpowiedzi, bo „dino-zaurzy", no jak mogłam nie zgadnąć. No nie zgadłam. Do dzisiaj nie wymyśliłam stosownej riposty, trwam w stuporze.

Oczywiście nie mogłabym przemilczeć, że WoW ma też dużo nazw naprawdę świetnie przełożonych, kreatywnie i ze swadą i jestem pełna podziwu dla tłumaczy.

Zainspirowana polszczyzną „localization team", których przy tej okazji pozdrawiam, niech Wam madryckie słoneczko przygrzewa, no więc zainspirowana postanowiłam uczynić Sloane Kelly OCHRONIARKĄ.

Co jeszcze? „Okręgi" w Mass Effect, czyli ramiona Cytadeli, te takie długie niby-palce. Okręgi. Tak, wiem, że tu nie chodzi o kółka, a raczej o podział administracyjny, ale jak można, spojrzawszy na Cytadelę, wybrać nazwę „okręgi"?! Jakby słowa: dystrykt, dzielnica, strefa, sektor, rewir i jeszcze kilka zostały wykreślone ze słownika, tłumacz uparł się na to, które będzie najbardziej nie na miejscu.

Nieodmiennie też śmieszy mnie „Twierdza Bastionu" w Diablo.

No i niestety nie jestem fanką tworzenia na siłę żeńskich odpowiedników słów takich jak żołnierz czy doktor, a sędzina to dla mnie nadal żona sędziego.

Czy zanim zabierzesz się do pracy, najpierw zapoznajesz się z konkretną produkcją i jej przekładem?

D.R.: Jak na razie tłumaczyłam książki ze światów znanych mi doskonale. W Diablo mam paragon trzysta i coś, po dwie postaci z każdej klasy, w Warcrafta grałam swego czasu namiętnie, w Word of Warcraft już od pewnego momentu nie z uwagi na czas i obowiązki, ale Dragon Age przeszłam tyle razy, że nie potrafię powiedzieć ile, wszystkie zakończenia mam opracowane, wszystkie romanse też, no i Mass Effect też przerobiłam. Czyli miałam wszędzie odpowiednie podstawy. Nie uważam się za eksperta, ale w „trudnych chwilach" miałam jak na razie naprawdę wyjątkowe wsparcie fanów - szczególnie z grupy World of Warcraft Polska, z którymi zrobiłam cztery książki i którzy zawsze mi pomagali, gdy miewałam wątpliwości.

Ponadto współpracuję z Blizzardem, Electronic Arts, otrzymuję glosariusze, odpowiadają na moje pytania, podobnie jak większość autorów.

Ale wszystko wskazuje na to, że w tym roku przyjdzie mi się zmierzyć z grą, której tak naprawdę nie znam, bo w nią nie grałam. Liczę na wsparcie rodziny, którą zasadzę do konsoli, a potem będę męczyć pytaniami.

Praca tłumacza to ciągłe rozterki, dylematy i wątpliwości - kiedy powinno się przekładać nazwy własne, a kiedy nie?

Co w przypadku, gdy przekład jest najzwyczajniej w świecie nieprawidłowy? Na Facebooku wspomniałaś, że jesteś zbulwersowana „tym Tempestem" z Andromedy. Czy z taką sprawą kierujesz się do tłumacza gry, czy może wprowadzasz zmiany na własną rękę?

Praca tłumacza - o książkach inspirowanych grami
Tempest wprowadził(a) niemałe zamieszanie wśród graczy

D.R.: Nie wiem, czy moje rozterki można uznać za oburzenie złym tłumaczeniem, bo jak można powiedzieć, że coś jest źle przetłumaczone, skoro nie jest przetłumaczone wcale? Słowo „tempest" nie funkcjonuje w języku polskim, wiedział to chyba nawet niejaki Hołowiński, który w roku tysiąc osiemset którymś próbował przekładać Szekspira, z marnym ponoć skutkiem.

Tłumacze gry jednak uznali, że to słowo się nie przekłada, i wprowadzili do gry tego Tempesta, co boli mnie osobiście tym bardziej, że w mojej świadomości to słowo znaczy „burza". Dla mnie decyzja jest absolutnie nieuzasadniona, nie widzę podstaw dla tego zabiegu i z tego, co wiem, podobnego zdania są hiszpańscy, niemieccy i rosyjscy tłumacze gry. Tylko nasz język, jak się okazuje, ma takie niedostatki, że słowa przełożyć się nie da.

Nie wiem, co pocznę, jak się na niego natknę w powieści. Na tego Tempesta. Chyba zacznę przekładać: była to fregata o nazwie bliżej nieokreślonej, ale nie Normandia...

To taki trochę wyznacznik nowych czasów, dla mnie osobiście smutny.

A żeby było śmieszniej, słowo „shotgun", które funkcjonuje od lat w polskim słowniku, szczególnie tym militarnym, zostało przetłumaczone starannie na „strzelba".

W każdym razie nie robię zmian na własną rękę. Staram się trzymać słownictwa z gry, o ile było tłumaczone, i opinii graczy, o ile są w miarę zunifikowane.

No i wprowadzam nazewnictwo, jeśli nikt tego przede mną nie zrobił, wtedy sama wymyślam.

Skoro przy tłumaczeniu nazw własnych jesteśmy, to jak to właściwie z nimi jest? Dlaczego niektóre zostawia się w oryginale, a niektóre przekłada na nasz język ojczysty?

D.R.: Przede wszystkim należy stanowczo powiedzieć, że teoria: nazw własnych się nie tłumaczy, to bzdura. To, że w ogóle krąży, wynika z niedouczenia powtarzających. Nazwy się tłumaczy, jak najbardziej, że wymienię tu United States of America, Great Britain, London National Gallery, Pacific Ocean. Nazwy własne tłumaczy się jak najbardziej, są też najróżniejsze strategie ich tłumaczenia od przeniesienia po transliterację, zatem jeśli ktoś mówi: nazw się nie tłumaczy, to nie od końca wie, co mówi.

Dlaczego mamy do czynienia z różnym podejściem do tematu? Tu odpowiedzi mogłoby być tyle, ile przykładów. Trzymajmy się może przykładów „growych", dla ułatwienia, bo nie zdołamy ogarnąć wszystkich.

Zasadniczo decyduje tłumacz. Tłumacz, czy raczej zespół, tłumaczy gry najpierw, tłumacz książki potem. Zakładając, że grę tłumaczy kilka osób, ostatecznie powinien decydować chyba redaktor ustanowiony nad tą grupą - żeby nie wyszło, że w połowie gry mamy Żniwiarzy, w połowie Kosiarzy, a w DLC to w ogóle Żeńcy. Przy okazji, Żniwiarze to też nazwa własna, a jak się ładnie przetłumaczyła, zauważyłaś?

Ale jeśli chodzi o gry, to właściwie zgaduję, kierując się logiką. Dla mnie właśnie logika i zdrowy rozsądek są niezbędne przy robieniu założeń, co będziemy tłumaczyć, a czego nie.

Praca tłumacza - o książkach inspirowanych grami
Skąd zatem „Zemsta Salazara"?

Weźmy WoW, ta gra nie doczeka się spolszczenia, takie są założenia Blizzarda, wobec tego gracze mają na co dzień do czynienia z postaciami jak Hellscream, Thrall czy Doomhammer. Jeśli wezmą książkę i nagle trafią na Czarnomora, to mogą nie skojarzyć, że to przecież Blackmoore. Z kolei Hearthstone ma oznaczenie: PEGI 7, czyli gra przeznaczona jest też dla dzieci, w takim przypadku trzeba spolszczyć wszystko, nie ma przebacz. Czy to tłumaczenie nam się podoba, czy nie, to już zupełnie inna sprawa, ale imiona i nazwiska bohaterów WoW bardzo często mają znaczenie, zawierają dodatkowe informacje i w tej sytuacji nie można ich zostawić w oryginalnym brzmieniu.

Czyli za każdą decyzją jest jakieś uzasadnienie. Kiedy tłumaczę książki ze świata WoW, to zostawiam oryginalne brzmienie imion dla grających w World of Warcraft, ale zawsze staram się uwzględnić też obowiązujące tłumaczenie z Hearthstone'a, bo przecież i wielbiciele karcianki mogą sięgnąć po daną powieść.

Najważniejsze chyba to tłumaczyć z głową i według jakichś logicznych założeń.

Praca tłumacza niekompetentnego, czyli dlaczego w dzisiejszych czasach każdy czuje się profesjonalistą?

Jak myślisz, z czego wynika niekompetencja tłumaczy? Czy to lenistwo? Nie raz spotkałam się z zupełnym brakiem poszanowania zasad przekładu danego uniwersum. Z tych wszystkich baboli najbardziej zapadło mi w pamięć Mass Effect: Objawienie, gdzie pojawili się „asarianie" - a przecież rasa asari składa się wyłącznie z kobiet - czy „ten krogan", przy czym tu już mamy do czynienia z błędem językowym. Nie wspominając o growych Widmach, które zamieniły się w Spektra.

D.R.: Ale Ty pytania zadajesz! W następnym pewnie poprosisz mnie o znalezienie remedium na słabych tłumaczy i autorów albo żeby Gwiazdka była w maju.

Spróbuję jednak odpowiedzieć, podkreślmy jednak, że mówimy tylko o złych przekładach i bynajmniej nie przeczymy, że jest mnóstwo dobrych.

Moim zdaniem to wynik błędu poznawczego. Zawsze. Efektu Krugera-Diunninga. I braku połączeń między... nie bardzo wiem, jak to określić, może: twórcą, dziełem a odbiorcą.

Weźmy jakąś literaturę związaną z grą: książkę, opowiadanie, komiks - tekst, ogólnie mówiąc. Tłumacz, który się za to zabiera, musi mieć świadomość, że ten tekst połączony jest nierozerwalnie z grą, że świat opisany w książce został już określony, trafił do odbiorcy, często ma nawet swoją społeczność. Nie można tych faktów zignorować! Tłumaczenie nie może powstawać w próżni i być tylko pracą tłumacza. Jeśli jest, to otrzymujemy takie właśnie „Objawienie". Tekst jako przekład literacki pewnie się broni (nie czytałam). Gethowie jako nazwa rasy jest absolutnie poprawna, pan geth i pani geth to gethowie. Problem zaczyna się w chwili, gdy sobie uświadomimy, że nie ma pana i pani, że dla twórców rasy jej przedstawiciele byli przedmiotami codziennego użytku. No ale żeby to wiedzieć, trzeba uwzględnić w przekładzie świat gry. W przypadku tego tłumaczenia, nawet jeśli pod względem literackim było doskonałe, brak połączenia okazał się do tego stopnia niszczycielski, że teraz wszyscy uważają książkę za przykład negatywny.

Praca tłumacza - o książkach inspirowanych grami
„Problem zaczyna się w chwili, gdy sobie uświadomimy, że nie ma pana i pani, że dla twórców rasy jej przedstawiciele byli przedmiotami codziennego użytku"

Równie marny efekt daje na przykład zatrudnienie graczy do tłumaczenia gry. Nie mam pewności, że tak się robi, ale wydaje mi się to bardzo prawdopodobne. Albo tłumaczy z doświadczeniem niewielkim, tudzież zdobytym na całkiem innym polu, i do tego rezygnuje się z redaktora czy kogoś, kto miałby opanowane kwestie językowe i potrafił naprawdę dobrze posługiwać się językiem nie oryginału, a przekładu. A to bardzo istotne. Wtedy nie pojawią się w grach paskudne kalki z angielskiego, kalekie zdania czy idiotyczne nazwy. Ktoś „obeznany" z polszczyzną dostrzegłby, że, dajmy na to, stwierdzenie: „ona jest ładna tu i ówdzie" nie należy do najszczęśliwszych. Albo że my, Polacy, nie mamy „akcji" tylko „czynności". I „dedykować" można komuś piosenkę w koncercie życzeń.

Niestety, zdaje się, że przy tłumaczeniach gier bierze się pod uwagę na przykład znajomość świata gry, a nie umiejętności lingwistyczne. Moje tłumaczenia oceniała pani po historii sztuki, której uwagi „językowe" doprowadzały do rozpaczy mnie, redaktorkę i korektorkę. Ale zakładam, że grę ta pani znała świetnie.

Dla mnie to trochę jak wzywać elektryka, żeby zlew naprawił. I znów brak tego połączenia, liczy się jedynie gra, a już poprawna polszczyzna niekoniecznie. Dlaczego? Gracze nie znają?

Na to wszystko nakłada się jeszcze błąd poznawczy - w dobie słowników internetowych, translatorów elektronicznych, każdemu wydaje się, że może zostać tłumaczem w dowolnej branży. I dzięki temu możemy cieszyć się przekładami jak: Duże skrzydła nietoperza rozwijają się z ich pleców, wypuszczając krótki gwałtowny wdech, rozbijąc bat sprzed swoich mlecznych ud. Tak jak wszystkie demony, uwielbiają nieść za sobą śmierć i pożogę. To cytat jest, razem ze wszystkimi błędami. Zasadniczo powinnam podać źródło, ale nie bardzo chcę piętnować.

Skąd biorą się błędy i dlaczego nie zawsze udaje się je wyeliminować?

Jesteś nie tylko tłumaczem, ale także redaktorem - czy zadaniem tego drugiego nie jest poprawianie błędów pierwszego? Jak dużo może zmienić redaktor względem złego przekładu? Czasami można odnieść wrażenie, że prócz interpunkcji i składni nie zmienia nic.

D.R.: Zadaniem redaktora niewątpliwie jest poprawianie błędów autora tekstu. Jak najbardziej.

Dobry redaktor jest na wagę złota. Nikt nie jest w stanie poprawić własnych błędów, nawet jeśli się bardzo stara, następuje habituacja tekstu i tych błędów po prostu się nie widzi.

Praca tłumacza - o książkach inspirowanych grami
„Tak naprawdę dobry redaktor może uratować słaby przekład"

Na przykład zdarza mi się popełnić: zejść w dół - bo w angielskim jest „go down" i chyba podświadomie uważam, że samo „zejść" to co najmniej o wyraz za mało. Mimo że nikt nigdy jeszcze nie zszedł do góry. Co dziwniejsze, jak sprawdzam tekst, to czasem to widzę i poprawiam, a czasem nie. To tak dla zobrazowania.

Tłumacz literatury to osoba, która zmuszona jest myśleć w dwóch językach naraz, i nie ma co kryć, że mogą przytrafić mu się jakieś niezręczności: kalki językowe, redundancje, nadużywanie zaimków (tak zwana zaimkoza). Tym bardziej, że język obcy to nie tylko inne słowa, ale całe struktury, gramatyka, czy wreszcie historia literatury, z której wynika to, jak piszemy książki dziś. Tak naprawdę dobry redaktor może uratować słaby przekład.

Natomiast nie ma znaczenia, ile redaktor chce zmienić, jeśli autor czy tłumacz się na te zmiany nie zgadzają, i o tym też należy pamiętać.

Kiedyś jako redaktor pracowałam nad książką, w której autor nasadził mnóstwo błędów, między innymi próbował zatopić nadmuchany ponton, a jak ja już się nasprawdzałam, naliczyłam, napoprawiałam, to mi odpisał: „sprawia Pani wrażenie osoby, która zna się na wszystkim, a ponieważ to niemożliwe, odrzucam wszystkie poprawki". Co ciekawe, takie reakcje są domeną debiutantów. Autor, obojętnie tekstu własnego czy tłumaczenia, wie, jak istotne są redaktorskie uwagi i ile mogą zmienić. Zdarzyło mi się, że autor naprawdę dużego formatu, odbierając nagrodę za swój tekst, podziękował mi publicznie za redakcję. I ja też moim redaktorom, którzy ratują mnie przed różnymi niezręcznościami i wpadkami, jestem szczerze wdzięczna.

A interpunkcję to przede wszystkim poprawia korektor. Dla mnie postać szczególnej wagi, bo od tylu lat posługuję się językiem angielskim, że padłam ofiarą tak zwanej interferencji językowej, która niestety objawia się u mnie przecinkowym pomieszaniem z poplątaniem. Dlatego chylę czoła przed korektorkami, które ten bajzel po mnie rozplątują.

Obrócę trochę strony - kilka tygodni temu ogrywałam najnowszą część Naruto Shippūden: Ultimate Ninja Storm, gry na podstawie komiksu oraz kilku książek. Manga Naruto jest wydawana w Polsce od 2003 roku przez wydawnictwo J.P.F., więc nazewnictwo zdążyło zakorzenić się wśród fanów na dobre. Sęk w tym, że produkcja zupełnie się od niego odcięła i postanowiła wszystko zrobić po swojemu, na dodatek bardzo źle. Skąd biorą się takie nieporozumienia?

Praca tłumacza - o książkach inspirowanych grami
Nie tylko książkom zdarzają się złe polonizacje. Naruto Shippūden: Ultimate Ninja Storm jest dla mnie przykładem tego, jak nie tłumaczyć gier

D.R.: Jak mówiłam, z braku połączeń. I z tego, że nieodpowiedni ludzie biorą się do nieodpowiedniej pracy. Moim zdaniem, oczywiście.

No tak, niby to takie proste, a jednak dla odbiorcy w większości przypadków niezrozumiałe. Bo jak można nie wiedzieć, z czym się pracuje? Ostatnimi czasy fanowskie tłumaczenia stoją na wyższym poziomie niż te oficjalne. Ale o tym już wcześniej mówiłyśmy - zatrudnianie graczy też od razu nie oznacza, że przekład będzie dobry.

D.R.: Raczej gwarantuje wpadkę. Niestety. Pisałam już wcześniej: teraz każdy właściwie uważa, że może tłumaczyć, chwyta się za Google translatora, za jakiś elektroniczny słownik i do przodu. A to wcale nie jest takie proste. Przetłumaczyłam sporo książek, mam na koncie kilka artykułów i prac naukowych tłumaczonych na angielski, ale nikt by mnie nie namówił do tłumaczenia na przykład medycznego. Bałabym się, że nie znając tematu, branżowych określeń, zwyczajnie zrobiłabym komuś krzywdę mimo najlepszych chęci.

Niestety, nasze czasy są pełne tego typu specjalistów, uzbrojonych w elektroniczny translator i wiarę we własne ponadprzeciętne możliwości, którzy uważają, że skoro mówią po polsku od urodzenia, to przecież napiszą wszystko jak trzeba.

Potem oglądasz sobie program telewizyjny i słyszysz: „Te zwierzęta były zawsze częścią łańcucha pokarmowego i tego samego chcielibyśmy dla naszych dzieci" - no ja akurat wolałabym, żeby moje dzieci nie były częścią łańcucha pokarmowego. Jestem do nich przywiązana.

Albo: „Czy ocaliłeś recepty?" zamiast: „Czy zachowałeś rachunki?"

Albo: W restauracji dowiadujesz się, że możesz sobie zamówić na przystawkę raka szyjki macicy - słynna już na cały świat wpadka jednej z krakowskich restauracji.

Albo: oglądając program historyczny, nagle odkrywasz, że „civil war" to przecież „wojna cywilów".

Przeciętny obywatel nie zastanawia się, czy aby nie popełnił kalki, czy nie trafił mu się pleonazm, czy aby nie popełnił barbaryzmów, czy solecyzmów, bo nawet nie wie, że powinien się ich wystrzegać.

Poza tym miałam okazje czytać niejeden tekst spod amatorskiego pióra i wiem, że czasami nawet pisemna wypowiedź w ojczystym języku może niektórym sprawiać trudności i w efekcie powstają frapujące opisy w stylu:

Miecze te nie służyły do ataku pchnięciem, zaprojektowano je tak by służyły odcinaniu łbów pochwyconej dziczyzny.

Wargi jego ust uniosły się nieznacznie.

Czasem wystarczy zajrzeć do pierwszej z brzegu recenzji jakiegoś domorosłego znawcy, by zrozumieć, ile trudności sprawia przelewanie swych myśli na papier (nawet elektroniczny), a co tu mówić o sytuacji, gdy jeszcze trzeba okiełznać język obcy.

Ale za najbardziej przygnębiające uważam opinie w stylu: „to tylko gra", „tylko fantastyka" „tylko cośtam" - bo w ten sposób usprawiedliwiamy to całe brakoróbstwo i godzimy się na produkt o nieokreślonej jakości. Nieokreślonej, bo poniżej zera też można liczyć do nieskończoności.

Ciekawa jest ta uwaga o fanowskich osiągnięciach. Bo przecież jak to możliwe, że fani wypadają lepiej, prawda? Mam wrażenie, że tu przede wszystkim sporo zmienia zaangażowanie. Fani wkładają w swoją pracę mnóstwo serca, bo to przecież ich ukochana gra. I wydaje mi się, że ich przewaga polega też na tym, że chcą się uczyć, poprawiać swoje osiągnięcia, pracują w zespole i nie ignorują uwag innych.

Praca tłumacza książek medycznych dla każdego?

Cieszę się, że nie bierzesz się za coś, z czym nie czujesz się dobrze. To bardzo imponujące. Tak to powinno działać, ale chyba wszyscy wiemy, dlaczego często działa inaczej. Choć nie przekładasz książek medycznych, powieści science fiction i fantasy to ciężki orzech do zgryzienia. Czy doszkalasz się na własną rękę w kwestiach futurystycznej technologii, mechaniki, biologii i różnych naukowych twierdzeń?

D.R.: Nie wiem, czy imponujące, to chyba normalne, mam jakieś poczucie odpowiedzialności za to, co robię.

Doszkalam się nieustannie. I ciągle staję przed nowymi wyzwaniami. No i ja sprawdzam, i sprawdzam, i sprawdzam, czasem chyba aż za bardzo. Przy redakcjach też. Zdarzało mi się dzwonić na komisariat i zadawać różne dziwne pytania, studiować encyklopedię techniki wojskowej, przyswajać podstawy neurobiologii, wiem nawet, że siła, z jaką wybucha proch w armatniej lufie, jest tak potężna, że może urwać krowie łeb, i wcale nie trzeba kuli do tego urywania, czego się dowiedziałam, tłumacząc cykl dla Fabryki Słów. A ostatnio męczyłam pytaniami panią w kręgielni. Głowę mam pełną wiedzy bezużytecznej.

Na pewno wiele osób ciekawi to, jak wygląda sprawa z przekładem tytułów książek. Czy wydawnictwo pozostawia tę kwestię tłumaczowi? Miałam przez pewien czas styczność z japońskimi wydawcami, którzy byli bardzo kapryśni - tytuł komiksu zawsze musiał zostać przetłumaczony, inaczej nie chcieli udzielić licencji. Mam nadzieję, że w przypadku growych książek nie wygląda to aż tak drastycznie.

D.R.: To zależy od wydawnictwa, książki i warunków licencji. Mam doświadczenie z wydawnictwem, które zmieniało mi tytuły, zagwarantowali to sobie umową. Są czasami ograniczenia ze strony licencjodawcy, których wydawnictwo musi przestrzegać, a co za tym idzie również wszyscy pracujący nad tekstem. W pozostałych przypadkach decyduje tłumacz.

Cieszysz się bardzo dobrą opinią wśród graczy - ludzie doceniają, że pytasz o ich zdanie i preferencje w kwestii tłumaczenia. Zastanawia mnie natomiast, jak się wśród tych wszystkich hardcorowych fanów czujesz! Czy walczysz z jakąś presją i strachem? Środowisko to w głównej mierze składa się z młodzieży, czy zatem należy zawsze dostosowywać się do ich oczekiwań?

D.R.: No wiesz, mnie też można uznać za hardcorowego fana niektórych produkcji, różnica polega na tym, że ja jednak staram się pisać po polsku i nie stosuję paskudnych zapożyczeń z anglojęzycznych wersji gry. I nie używam „mi" na początku zdania z pobudek patriotycznych.

Presja związana jest raczej z odbiorem mojej pracy, może nie tyle czuję strach, co tremę. Nad każdym przekładem pracuję z dużym zaangażowaniem, więc kiedy już wypuszczam to moje kaczątko na szerokie wody, to zawsze się trochę denerwuję, jak wypadnie.

Jeśli zaś chodzi o tę młodzież i jej oczekiwania, to oczywiście, skoro oni są odbiorcami, wiek raczej nie gra tu roli. Jeśli już, to raczej rodzaj oczekiwań.

Czy drastyczne zmiany w przekładzie są nielegalne?

Mówią, że dobry tłumacz powinien zająć się wyłącznie przekładem, nigdy zmienianiem kontekstu wypowiedzi. Jako że trylogię Mass Effect masz za sobą, muszę zapytać - co sądzisz o polskim Wreksie?

Praca tłumacza - o książkach inspirowanych grami
Najważniejsza kwestia! Co profesjonalny tłumacz sądzi o polskiej wersji Wreksa?

D.R.: Nic. Grałam w wersję angielską. Tylko. Z Twojego pytania wnioskuję, że jest spolszczenie jedynki. W dwójce wytrzymałam minutę. Normandia jeszcze się nie rozbiła, a moja komandor Shepard zakrzyknęła strasznym głosem: Kajdanie!, i natychmiast rzuciłam się przerabiać język na angielski. W trzeciej części od razu ustawiłam język angielski. Nie znam polskiej wersji językowej, ale teraz mnie zaciekawiłaś tym Wreksem.

Z Wreksem sprawa wygląda tak, że w angielskiej wersji językowej jest prostym, znużonym życiem wujkiem, jednocześnie mającym zadatki na poważnego dowódcę, co polskiemu wydawcy najwyraźniej do gustu nie przypadło. Stwierdził, że Wrex powinien być „typowym Sebą" - jego kwestie nie były przetłumaczone, były napisane od podstaw. Polacy znają zatem Wreksa wulgarnego i nietaktownego, który w towarzystwie jest idealnym przykładem persona non grata.

D.R.: No więc takim zabiegom jestem przeciwna. Rozumiem, że niektórych pewnie urzekł ten „nowy, lepszy" Wrex, ale to nie jest przekład, tylko tworzenie postaci od nowa i w tym przypadku niezgodnie z założeniami twórców, a tego się po prostu nie robi. Zresztą wystarczy, że sobie wyobrazisz, że ktoś Ci przerabia wszystkie wpisy na Facebooku w ten sposób, chciałabyś?

Wiesz, autor tworzy jakąś fabułę, kreuje postać i z nimi chce trafić do odbiorcy, coś opowiedzieć, coś pokazać, żaden tłumacz nie powinien tego fałszować. I nie chodzi o wierność słowo w słowo, ale z tego, z Twojego pytania Twojego wyjaśnienia wynika, że to jakby dwie odrębne postaci, a w moim odczuciu żaden tłumacz z prawdziwego zdarzenia nie posunie się do czegoś takiego.

Poza tym to chyba nawet nielegalne, z punktu widzenia prawa autorskiego oczywiście.

Na koniec - czy któraś pozycja przysporzyła Ci najwięcej problemów ze wszystkich?

D.R.: Raczej nie, bo tak naprawdę każda jest inna i z każdą wiążą się inne wyzwania.



Wczytywanie następnej zawartości