Polski
Gamereactor
artykuły

Światy kodem spisane

Czyli nie ma jak w domu.

HQ

Każdy z nas ma swoje ulubione światy w grach, w których czuje się jak w domu. Nie mam na myśli jedynie poczucia tak zwanej immersji, ale ogólnego obcowania z wykreowanym światem. Obcowania w taki sposób, że często zapominamy, że jedynie gramy i faktycznie całym sobą egzystujemy, nie myśląc o głównym wątku, nie biorąc pod uwagę upływu czasu, po prostu ciesząc się każdą chwilą w takim świecie spędzoną. Dla jednych są to głównie gry multiplayer, w których spędzają czas z przyjaciółmi. Dla innych tytuły, w których sami kreują swoją postać, by jeszcze lepiej wskoczyć w jej skórę. Dla pozostałych, w tym również dla mnie, są to uniwersa, w których nie tylko bohater, ale cała otoczka czynią je wyjątkowymi. Pozwoliłem sobie stworzyć krótką, w pełni subiektywną listę tytułów, w których czuję się jak w domu. Nie jest ona uwarunkowana żadnymi statystykami czy popularnością danej gry, lecz w stu procentach skupia się na prywatnych odczuciach. Kto wie, być może znajdą się tutaj produkcje, które również kochacie.

The Elder Scrolls V: Skyrim

Światy kodem spisane

Długo zastanawiałem się, czy nie umieścić w tym miejscu jednej z części Fallouta. Pamiętam, jak wielkie wrażenie wywarło na mnie pierwsze wyjście z krypty w trzeciej części. Tak, uważam, że pierwsze odsłony nie dawały tak głębokiego poczucia obcowania z tym światem, ale jest to temat zupełnie innej dyskusji. Dlaczego więc Skyrim spośród wszystkich części The Elder Scrolls? Wielką różnicę niewątpliwie robią same realia, w których osadzono akcję. Nordyckie klimaty kupiły mnie z miejsca, choć muszę przyznać, że po samą grę sięgnąłem stosunkowo niedawno. Być może dlatego nie przeraża mnie, że wyskakuje ona z każdej lodówki. Do dziś, po spędzeniu w niej setek godzin, jestem zafascynowany i pełen podziwu dla twórców z Bethesdy.

Bo stworzyli oni świat, w którym nawet zapominając o, nie czarujmy się, średniej historii, jesteśmy w stanie świetnie się bawić. Spędziłem wiele czasu budując swój własny dom, obcując z własną wirtualną rodziną, czy też zarabiając na chleb wykonując przeróżne zlecenia dla swojej ulubionej frakcji najemników. W pewnej chwili złapałem się na tym, że częściej przesiaduję w kuźni tworząc nowe pancerze i bronie, niż zabijam potwory. Każde wyjście poza „własne podwórko" stanowiło wspaniałą przygodę. O każdej z nich pamiętam do dziś. I nie było nic piękniejszego niż triumfalne powroty z łupami do domu, w którego progu witały mnie dzieci, żona, jak zwykle z ciepłym posiłkiem, a nawet włochaty czworonóg. Skyrim to niewątpliwie gra, w której każdy z nas tworzy swoją własną legendę.

To jest reklama:

Pokemon

Światy kodem spisane

Co prawda ta gra na liście może być dla niektórych sporym zaskoczeniem, ale dla mnie obcowanie z każdą częścią zawsze daje mnóstwo frajdy i emocji. Ale, co ważniejsze, obcowanie ze światem kieszonkowych potworków skutecznie odciąga mnie od wszystkich innych aktywności. Rozumiem doskonale, że nie każdego musi to ruszać, zdaję sobie sprawę, że dla wielu graczy seria jest dziecinna i infantylna. Śmieszny wydawać może się niemal czterdziestoletni facet łapiący z wypiekami na twarzy kolorowe zwierzaczki. Jednak dla mnie w wielu kwestiach seria Pokemon jest wyznacznikiem immersji w grach wideo. Zwłaszcza nowsze jej odsłony.

Nie mam tu na myśli komórkowego „GO" czy nieco uproszczonej części na Switcha. Swoją drogą, liczę, że szybko doczekamy się pełnoprawnej, wielkiej kontynuacji na tę konsolę. Tymczasem musimy nadal cieszyć się pozostałymi odsłonami. A trzeba przyznać, że jest się z czego cieszyć. Można długo dyskutować, która generacja jest lepsza, ale to, co zaserwowano w Sun i Moon stanowi chyba limit mojego postrzegania i mocno zastanawiam się, co też nowego zobaczymy w kolejnej części. Samo łapanie pokemonów, które, bądź co bądź, jest podstawą gry, cieszy, ale poza bieganiem po trawie świat jest wykreowany niesamowicie i szybko łapiemy się na tym, że nie wiemy, w co mamy ręce włożyć. Na szczęście życie w świecie pokemonów upływa znacznie spokojniej niż w realnym, dlatego sam przez wiele pierwszych dni wcielałem się częściej w rolę hodowcy niż trenera. Nowsze odsłony dawały nam również szansę wymiany stworków, co z kolei przekładało się na jeszcze większe poczucie obcowania z „prawdziwym" światem, który nie stanowił już dla nas żadnych granic. Nowe przyjaźnie z całego globu, prężnie rozwijająca się społeczność i rewelacyjne, rozbudowane możliwości gry sprawiały, że odpływałem w niej na wiele, wiele dni, a nawet tygodni. Nie tylko po to, by „złapać je wszystkie"!

To jest reklama:

Red Dead Redemption 2

Światy kodem spisane

Jako wielki fan westernowych klimatów nie mogłem pominąć nowego dziecka Rockstara. Choć przyznam, że za pierwszym razem odbiłem się od gry. Nie byłem wówczas na nią gotowy i paradoksalnie rozbudowanie świata w czasie premiery wgniotło mnie w podłogę. Faktycznie, Red Dead Redemption 2 potrafi swoim ogromem przytłoczyć. Nie jest to też gra dla każdego, bo i nie każdy gracz ma po prostu czas, by spędzać kilka godzin tylko na polowaniu, graniu w pokera lub kręceniu się po obozie. Wszystko jest tu wolne, by nie powiedzieć - ślamazarne. I nawet mi czasami wydaje się, że niektóre animacje mogłyby być znacznie krótsze. Nie da się jednak polemizować z tym, że Rockstar stworzył grę pełną, nie spoglądając przy tym na konkurencję i nie poddając się obecnym trendom.

Myślę, że już takim podejściem twórcy zaskarbili sobie wierność wielu graczy. Wcale mnie to nie dziwi, bo choć większość z ich gier ma podobne odgórne założenia, to w praktyce w Red Dead Redemption 2 przez większość czasu można nie tyle grać, ale po prostu żyć. Nie doskwiera tu nawet mocno narzucona rola protagonisty, bo poza misjami możemy jej nawet nie odczuć. Równie dobrze możemy ograniczyć napady do minimum i zwyczajnie polować i handlować zdobyczą. Osobiście najbardziej przypadła mi do gustu rola łowcy nagród, bo dawała mi ona pozorne poczucie czynienia dobra i uciekania przed przeszłością Arthura. To, co czyni grę wyjątkową, to również pięknie rozpisane postacie. Faktycznie z czasem zaczynamy się o nie troszczyć i zwyczajnie zależy nam na całym obozie. Kto wie, być może z jakiegoś powodu odbiliście się od gry tak samo jak ja. Jeśli tak było, zaręczam, że warto dać jej drugą szansę. Dziki Zachód jeszcze nigdy nie był tak prawdziwym doznaniem.

The Legend of Zelda: Breath of the Wild

Światy kodem spisane

Uwierzycie, jeśli napiszę, że to właśnie najnowsze przygody Linka sprawiły, że przeprosiłem się z Red Dead Redemption 2? Nawet jeśli nie, to tak właśnie było i jest to jeden z licznych powodów, dla których uważam Breath of the Wild za grę doskonałą. Doskonałą w pełni rozumienia tego słowa, a muszę przyznać, że nie jestem wielkim fanem „elfa w zielonym kubraczku". Osobiście uważam, że pomimo perfekcyjnych ocen gra została przez wielu dziennikarzy źle zaszufladkowana, co zrobiło jej wielką krzywdę. Wielokrotnie słuchałem, że jest to tytuł, w którym w zasadzie można zrobić wszystko i samemu tworzy się historię, że nie jesteśmy w żaden sposób ograniczeni w czasie podróżowania i możemy od razu dotrzeć wszędzie. Nie jest to prawdą.

Po długich godzinach w grze niefortunne wydaje mi się również wprowadzenie, które nie pokazuje graczowi prawdziwej esencji tytułu, a jest na tyle długie, że skutecznie może zanudzić lub zniechęcić do dalszej podróży. Jednak warto je przeboleć, bo po zejściu z pierwszego obszaru... Łatwiej napisać czego gra nie oferuje, ale warto przy tym wiedzieć, że pomimo swobody jest to pełnoprawne przygodowe RPG, w którym dostajemy masę mniejszych lub większych zadań, wykonujemy liczne aktywności, ale najczęściej sami je sobie tworzymy. W tym ostatnim skrywa się cały sekret obcowania ze światem Breath of the Wild. Cała, wielka uśpiona moc gry. W wielu przypadkach twórcy zdecydowali się oszczędzić nam licznych poradników, a podpowiedzi ograniczono praktycznie do minimum. Najciekawsze aspekty przygody odkrywamy sami i szybko okazuje się, że jest to jeden z najbogatszych światów, z którymi dane było nam obcować. Nikt nie mówi nam łopatologicznie: „Tu jest schowany sekret". Jeśli chcemy go odkryć, musimy bacznie obserwować i kombinować, co daje niesamowitą satysfakcję i sprawia frajdę. A zapomniana przez Linka historia, która miała miejsce sto lat wcześniej, skutecznie przykuwa nas do ekranu, sprawiając, że sami przeżywamy to samo, co bohater. Breath of the Wild pod wieloma względami to twór wyjątkowy, będący nie tylko kamieniem milowym dla gier wideo, ale przede wszystkim doskonałym przykładem na to, jak powinno pisać się historię w otwartym, atrakcyjnym pod każdym względem świecie.

Mass Effect

Światy kodem spisane

Osoby, które mnie znają, wiedzą, że nie mogłem pominąć w zestawieniu sagi Mass Effect. Jest to dla mnie jedna z najważniejszych, o ile nie najważniejsza seria, której każdą część ukończyłem wielokrotnie - choć wiem, że wielu z Was zapewne mnie w tym pobiło. Pomimo znacznie mniejszego świata, przynajmniej pod względem rozgrywki, kosmiczna saga potrafi w sobie rozkochać. Bogate uniwersum, które już dawno wyszło poza gry wideo, dla wielu graczy jest wyznacznikiem dobrej historii i świetnie napisanych postaci.

Można oczywiście się sprzeczać co do zakończenia trylogii, można narzekać na Andromedę, która dla wielu osób nie była już tak dobra. Dla mnie jednak powrót do uniwersum Mass Effect, znajome twarze i miejsca oraz liczne nawiązania sprawiają, że za każdym razem czuję się jakbym po długiej wycieczce wracał do domu. Bo tak naprawdę, biorąc pod uwagę czas wydawania trylogii, przez lata zdołaliśmy zżyć się z załogą Normandii niczym z prawdziwymi przyjaciółmi, a nawet rodziną. Trudo też nie potraktować samego okrętu jak domu. Ostoi, do której wracamy pomiędzy misjami. Może i obecnie aktywności nie wydają się aż tak bogate czy atrakcyjne, jest jednak coś niesamowitego w poczciwej Normandii. Coś, co sprawia, że lubimy do niej wracać, chociażby po to, by przejść się po wszystkich pokładach, przywitać się z drużyną czy zaczepić kosmicznego chomika lub nakarmić rybki. Uniwersum pomimo wielu zapożyczeń tworzy na tyle spójną całość, że trudno szukać gry pod tym względem lepszej czy choćby podobnej. Jest to również tytuł, przy którym zdaję sobie sprawę, że nie jestem w miłości osamotniony. Wiele osób rozpoczyna ponownie trylogię, nawet znając wszystkie jej tajemnice i zakamarki. Sam powracam do niej regularnie i za każdym razem świat za oknem przestaje mieć wtedy dla mnie znaczenie. Na każdy temat można dyskutować, ze wszystkim można się nie zgadzać. Ale immersja świata Mass Effect jest niezaprzeczalna.

W zestawieniu znalazło się jedynie kilka najbardziej wpływających na mnie gier. Zdaję sobie sprawę, że Wasza lista może wyglądać zupełnie inaczej, dlatego zachęcam do komentowania i podawania własnych gier, których światy kochacie. Jestem bardzo ciekaw, co Waszym zdaniem czyni dany tytuł aż tak wyjątkowym.



Wczytywanie następnej zawartości