Polski
Gamereactor
recenzje
Fist of the North Star: Lost Paradise

Fist of the North Star: Lost Paradise

Yakuza na sterydach.

HQ
Fist of the North Star: Lost Paradise
Hokuto Hundred-Fist Rush!

Witajcie na postapokaliptycznych pustkowiach! W świecie bezprawia opanowanym przez szumowiny i degeneratów. Świecie, w którym liczy się tylko dzień obecny, bo każdy kolejny może być ostatnim. Świecie, w którym zapomniano już o legendarnych, wschodnich stylach walki i stały się one wyłącznie miejskimi legendami. Właśnie tu przyjdzie Wam żyć, a raczej walczyć o życie. Ale spokojnie, przetrwanie to Wasze drugie imię, a pierwsze wcale nie brzmi Max.

Mad Max po japońsku

Kenshiro to również swój chłop i szybko go polubicie, choć na początku gra nie bierze jeńców, wrzucając nas w sam środek konfliktu, o którym nie mamy bladego pojęcia. Przynajmniej jeśli nie znacie uniwersum Fist of the North Star i nie gustujecie w japońskich komiksach oraz animacji. Nie ma jednak tego złego. Historia nie należy do najtrudniejszych i twórcy bardzo szybko przybliżą Wam aż za dobrze realia, do których trafiliście.

Fist of the North Star: Lost Paradise
Kop i bij...
To jest reklama:
Fist of the North Star: Lost Paradise
...a następnie delektuj się fontanną krwi!

Już od pierwszej chwili nie można pozbyć się wrażenia, że jest to Yakuza ubrana w nieco brudniejsze szaty. I nie mam tu na myśli aktora głosowego Kena, którego doskonale kojarzymy z roli protagonisty gangsterskiej sagi. W tym miejscu polecam włączenie oryginalnej ścieżki dźwiękowej, bo angielska bardzo mocno od niej odstaje. Niemal wszystkie składowe rozgrywki to kopiuj-wklej z Yakuzy, a sam tytuł powstał nawet na tym samym silniku graficznym. Nie ma bynajmniej w tym nic złego, bo zupełnie inne realia tytułu przekładają się na inne doznania, warto jednak zdawać sobie z tego faktu sprawę, by później nie być zaskoczonym.

Tak więc jeśli jesteście fanami sagi o Smoku Dojimy, opanujecie w kilka sekund mechaniki i będziecie wiedzieć, czego mniej więcej należy się spodziewać. Coby jednak nie było, gra oferuje też wiele własnych patentów, a te przeniesione również zostały świetnie dopasowane do nieco innego założenia tytułu. Jak nazwa wskazuje, te w dużej mierze opierają się na walce, a walk jest tu naprawdę zatrzęsienie. Jak przystało na ostatniego mistrza stylu Hokuto Shinken, Ken przynajmniej w teorii stroni od konfliktów i jedynie szuka swojej ukochanej Yurii, której odnalezienie stanowi główny filar fabuły Fist of the North Star. Od teorii do praktyki jednak daleka droga i chcąc nie chcąc nasz protagonista wplątuje się co rusz w kolejne kłopoty, które zmuszają go do korzystania z jego śmiercionośnego stylu walki.

To jest reklama:
Fist of the North Star: Lost Paradise
Postacie są zakręcone i pasują do uniwersum.

A ten robi wrażenie. O ile podstawowe ciosy prezentują się dość sztampowo i tradycyjnie, o tyle wykończenia to prawdziwa uczta dla oczu. Choć bardziej dla osób nieco skrzywionych, bo wybuchające głowy to jedynie jedna z licznych „atrakcji". Jest krwawo. Ale nadal ze smakiem, a całość utrzymuje konwencję pierwowzoru. Z czasem też nauczymy Kena kolejnych technik, które uczynią z niego prawdziwą maszynę do koszenia wrogów. Tych niestety twórcy poskąpili i o ile bossowie są naprawdę ciekawi, o tyle przez większość gry mamy do czynienia ze zwykłymi bandziorami i zakapiorami przemierzającymi spustoszały świat. Stanowią oni jedynie przedsmak prawdziwych walk.

Świat do największych nie należy. Choć widać, że Japończycy pozazdrościli zachodnim braciom wydania Mad Maxa, robiąc z gry małą piaskownicę, którą przemierzamy niewielkim wozem. Nie jest to może zabawa na taką samą, wielką skalę, ale szukanie ukrytych na pustyni przedmiotów i branie udział w wyścigach potrafią na dłuższą chwilę przykuć do ekranu.

Fist of the North Star: Lost Paradise
"Witness Me!"
Fist of the North Star: Lost Paradise
Jak na postapokalipsę, to nieźle się urządzili.

Nuklearne atrakcje

Trzymajcie się mocno, bo to nie koniec atrakcji. Idąc za ciosem, SEGA przeniosła do gry szereg mini-gier z Yakuzy i stworzyła wiele nowych, które stanowią prawdziwą jazdę bez trzymanki i warte są czasu każdego bardziej zakręconego gracza. I tak z tradycyjnych aktywności ponownie będziecie mogli zarządzać klubem hostess, ale tym razem w postapokaliptycznym mieście - tak, to brzmi tak samo dobrze, jak i wygląda. Ken za pomocą swojego stylu potrafi również leczyć ludzi z dolegliwości, zatem otrzymujemy sposobność prowadzenia własnej „kliniki". Uwierzycie, że leczenia odbywają się w niemal muzycznej mini-grze? W wolnej chwili pobawicie się w barmana i zagracie w pustynną odmianę baseballu, w którym za piłki robią złoczyńcy na motorach. Aż ciśnie się na usta: „Japonia". Przyznam, że wielokrotnie sam byłem w szoku i zadawałem sobie pytanie: „Co ja właśnie zobaczyłem?", ale... kocham zwariowaną konwencję tej gry!

Za każdym razem składam wielkie pokłony japońskim twórcom za to, że potrafią pod przykrywką zwariowanych mini-gier i aktywności ukryć dobrą, dorosłą historię. Nie martwiąc się przy tym, w odróżnieniu od zachodnich deweloperów, polityczną poprawnością czy obecnymi trendami. Jasne, Lost Paradise to gra często w mechanice opóźniona, pewnie, że pod względem wykonania do pięt nie dorasta kolosom z zachodu. Jednak podczas grania wszystkie te rzeczy przestają mieć choćby najmniejsze znaczenie. Porywa nas wir i już po chwili dajemy ponieść się prądowi, chłonąc wszystko, co widzimy i słyszymy na ekranie. Nie każdemu spodoba się taka konwencja, ale też nie do każdego kierowany jest tytuł.

Fist of the North Star: Lost Paradise
Szefowie są wielcy i silni. Ale nie zostaną Waszymi idolami.

Fani anime będą jednak w pełni usatysfakcjonowani. Pod względem oprawy to praktycznie brat bliźniak Yakuzy, pomijając oczywiście różnice w samym settingu. Gra w niczym nie ustępuje anime i po prostu się ją kocha lub nie. Nie ma tu złotego środka. Jednak stworzenie bliźniaczej gry nie obyło się bez bliźniaczych problemów. Ponownie mamy tu do czynienia z niepełnym udźwiękowieniem, co bardzo zaburza klimat, zwłaszcza że dialogów nie ma znowu aż tak wiele. Czasami występują niewielkie spadki płynności, a tekstury potrafią wczytywać się na naszych oczach. Są to co prawda problemy bardzo sporadycznie i przez wiele godzin grania uświadczyłem ich zaledwie kilka razy, ale gdy już się pojawią, bardzo rażą w oczy. Wielokrotnie można też odnieść wrażenie, że pomimo kilku różnic jest to nic innego, jak Yakuza przeniesiona do postapokaliptycznego świata. Za mało tutaj nowości i zabrakło gdzieś zupełnie świeżych pomysłów. Zamiast tego zaserwowano nam kolejny raz to samo danie przyprawione w inny sposób. Nadal jest zjadliwe, ale chętnie poszlibyśmy już do restauracji obok. Rozumiecie, co mam na myśli?

Fist of the North Star: Lost Paradise
To była przyjemność, Ken.

Fist of the North Star: Lost Paradise potrafi bawić. Miejscami nawet bardzo. Nieskrępowana niczym konwencja sprawia, że jako gracze jesteśmy w stanie zaakceptować jej nawet największe dziwactwa. Te same w sobie stanowią siłę tytułu i sprawiają, że warto sprawdzić grę na własnej skórze. Kto wie, być może spodoba Wam się bardziej, niż myślicie? Gdyby jednak postawiono mnie pod ścianą i kazano wybierać, bez namysłu sięgnąłbym po przygody „Smoka Dojimy". Tylko dla wiernych fanów anime i pozostałych gier SEGI.

06 Gamereactor Polska
6 / 10
+
Jazda bez trzymanki!, zwariowane mini-gry, satysfakcjonujące walki, całkiem zgrabnie prowadzona historia z barwnymi postaciami.
-
Drobne problemy techniczne, miejscami jest to kalka Yakuzy, za mało nowych pomysłów, brak pełnego udźwiękowienia.
overall score
to ocena naszych redaktorów. Jaka jest Twoja? Wynik ogólny jest średnią wyników redakcji każdego kraju

Powiązane teksty



Wczytywanie następnej zawartości