Były prezydent George Mullen (Robert De Niro) cieszy się emeryturą. W swojej pieczołowicie urządzonej rezydencji kuśtyka z przygarbionymi plecami, pisze pamiętniki, spaceruje ze swoim golden retrieverem i je jajka sadzone, jakby jutra miało nie być. Życie toczy się spokojniej i pomimo kilku obowiązkowych porannych tabletek, ma się dobrze i wyraźnie nie tęskni za życiem w świetle reflektorów. Ale wtedy Stany Zjednoczone zostają uderzone przez atak hakerski, który kosztuje życie 3400 osób. Prąd jest wyłączony, komunikacja nie działa, ruch lotniczy, transport publiczny, sygnalizacja świetlna... wszystko zostaje znokautowane, a konsekwencje są tak dotkliwe, że obecna prezydent Evelyn Mitchell (Angela Bassett) nakazuje Mullenowi powrót do Białego Domu, gdzie czeka na niego nowa praca.
Powołano nową komisję o nazwie Zero Day i Mullen otrzymuje rozkaz skierowania 100+ ludzi wyrwanych z Secret Service, FBI i CIA do współpracy w celu wytropienia sprawców ataku hakerskiego, a Mullen ma zamiar tym razem być naprawdę twardy. Ameryka domaga się sprawiedliwości, odpowiedzialności i kary, a praca Mullena jest nie tylko pod presją i kontrolą ze wszystkich stron – wiąże się z dużym ryzykiem, ponieważ główne siły polityczne ciągną go i szarpią za niego w momencie, gdy wraca na gorące krzesło.
Zero Day był historyczny jeszcze przed wielką premierą na Netflixie, z tego prostego powodu, że jest to pierwszy duży występ De Niro w serialu telewizyjnym. Mężczyzna z The Godfather II i Cape Fear gra starszego, sprawdzonego, zmęczonego i cynicznego byłego prezydenta, który jest jednocześnie ludzki i surowy w swoim zachowaniu. Rozprawianie się z narodowymi zagrożeniami, które istnieją w Ameryce i obchodzenie Konstytucji USA w celu jak najszybszego i najskuteczniejszego znalezienia sprawców ataku, oznacza, że wartości moralne Mullena są testowane zarówno raz, jak i dziesięć razy. W samym środku tego wszystkiego dowiadujemy się, że córka Mullena zasiada w Senacie i, w przeciwieństwie do swojego ojca, uważa, że ostre tony śpiewane przez Zero Day Commission nie rymują się z odpowiedzialnością rządu wobec obywateli amerykańskich.
Zero Day buduje dramat na przesłankach, z którymi wszyscy jesteśmy niekomfortowo zaznajomieni, nie tylko dzisiaj. Ataki terrorystyczne i reakcja USA na nie (9/11 oraz inwazja na Irak i Afganistan), Covid-19 i łamanie podstawowych praw człowieka, które ma miejsce w różnych częściach świata, zostały tutaj sprowadzone do budowania poczucia zagłady i totalitarnego państwa policyjnego, nie zamieniając go w serial telewizyjny o opresji. Showrunner Eric Newman nieustannie balansuje na krawędzi, nie zanurzając palców zbyt głęboko w żadnej z kałuż, snując teorie spiskowe, YouTuberów, którzy zdobywają spiskowych zwolenników antyestablishmentowych i wszystko pomiędzy. To zdrowa mieszanka i pomimo wykorzystania rzeczywistości jako szablonu i inspiracji, nigdy nie wydaje się ani "niebezpieczna", ani realna w Zero Day. Dzieje się tak w dużej mierze dlatego, że historia jest zbyt wąska i zbyt klaustrofobiczna.
Podobnie jak House of Cards i inne thrillery polityczne, łuk narracyjny i koncepcyjny jest zbyt wąski i zawężony. Sam spisek jest nieco zbyt płytki, a nepotyzm zbyt silny, co sprawia, że rozmach fabuły cierpi i wydaje się odrobinę dziecinny, niestety. To powiedziawszy, De Niro jest tutaj naprawdę genialny, udowadniając po raz 122., jakim naprawdę jest wspaniałym aktorem, mając bardzo mało środków. W ekstremalnej surowości De Niro jest prezencja i charyzma, która pozwala jego "niedostatecznej grze" nieustannie budować intensywność i wiarygodną powagę, którą niezwykle niewielu innych aktorów może sobie nawet wyobrazić. To jest to, co Zero Day żyje. Serial pewnie by mnie znudził, gdyby nie De Niro (i do pewnego stopnia Jesse Plemons, który zawsze jest dobry). W obecnej postaci Zero Day pozostaje na silnej szóstce. Całkowicie w porządku i wiele z tego jest zasługą starego Bobby'ego.