Za każdym razem, gdy mówię, że nudzą mi się biografie, często mam na myśli to, że jestem zmęczony formułą, w której wydają się zbyt szczęśliwe, by w nich spocząć. "Rocket Man", "Bohemian Rhapsody", "Elvis", "co tylko chcesz", te filmy wpadają w niestrudzone stawki kasowe i oscarowe, nie oferując tak naprawdę zbyt wiele, czego nie można by się dowiedzieć na kartach autobiografii i playlisty Spotify artysty, na którym się skupiają.
Jednak, mimo że nigdy nie ekscytuję się tymi filmami, od czasu do czasu pojawia się jeden, który robi wrażenie. Książka Jamesa Mangolda A Complete Unknown opowiada historię Boba Dylana. A dokładniej, opowiada historię drogi Dylana do sławy i odejścia od muzyki folkowej, aby wyrzeźbić własną tożsamość z rock and rollem.
Ta bardziej zwięzła historia z pewnością pasuje do A Complete Unknown i pozwala nam zagłębić się w charakter Dylana i ludzi, którzy ukształtowali jego wczesne życie i karierę. W porównaniu z "Elvisem" Baza Luhrmanna, który przeskakuje z ważnych momentów w życiu artysty z całą rozmachem i znaczeniem TikToka, Mangold naprawdę daje nam czas na oddech w czasie i miejscu, w którym Dylan się pojawił. Dla tych z Was, którzy wolą późniejszy katalog Dylana, niestety nie można usłyszeć Timmy'ego C w wykonaniu dużej jego części, ale dostajemy mnóstwo folkowych hitów, w tym interpretacje innych piosenek gwiazd tamtych czasów.
Timothée Chalamet jest w tym filmie absolutną gwiazdą. Jego portret Dylana jest równie zniuansowany, co fascynujący do oglądania, a jego głos też nie jest w połowie zły, chociaż są momenty, w których personifikacja spada, zwłaszcza podczas śpiewania. Mimo to czuje się doskonale przygotowany do zagrania roli Dylana, zwłaszcza tej, którą widzimy w tym filmie.
Coś, co często irytuje mnie podczas oglądania filmu biograficznego, to sytuacja, w której film stara się ubóstwić artystę lub osobę, za którą podąża. Oczywiście, ci ludzie są bardzo ważni, w przeciwnym razie nie mieliby o nich filmu, ale jest moment, w którym pochwały stają się natarczywe i wykraczają poza samo uznanie ważności, a zamiast tego starają się ustanowić nową oś czasu świata, skoncentrowaną wyłącznie na tym, kiedy ten artysta się urodził, działał i zmarł. Bohemian Rhapsody, a nawet Oppenheimer są temu winni, a jednak A Complete Unknown nie chce, aby Dylan był jego złotą gęsią. Jeśli już, to ta rola jest zarezerwowana dla Sylvie Russo granej przez Elle Fanning, która w wielu momentach wydaje się być sercem filmu.
W żadnym momencie nie otwiera ust, by zaśpiewać, ani nie jest tak przewidująca jak Joan Baez grana przez Monicę Barbaro, ale Sylvie często czuje się jak nasza postać POV przez cały film. Widzi, jak Dylan przechodzi drogę od śpiewania w starych kościołach do wyprzedanych festiwali, a stale rosnące poczucie, że staje się dla niej za duży, wydaje się być tym emocjami przez większą część pierwszej połowy filmu. Nie ma to na celu wyrządzenia krzywdy Barbaro ani żadnemu z pozostałych członków obsady w filmie. Śpiewny głos Barbaro jest niesamowity do usłyszenia i pomimo mojej niechęci do filmów biograficznych, zainteresował mnie fakt, że chciałam dowiedzieć się więcej o samej Baez. Edward Norton jest również silnym stałym elementem przez cały film jako Pete Seeger, ktoś, kto zaczyna historię jako mentor Dylana, a mimo to pod koniec czuje się przez niego przerosły. Seeger to świetne porównanie, które warto zachować, gdy obserwujemy wzrost Dylana, który ładnie nadaje tempo filmowi.
Niektóre z dodatkowych cameo i postaci pobocznych są wprowadzone w dziwny sposób, zwłaszcza Bob Neuwirth, który stoi z tyłu windy i czeka, aż kamera skieruje się na niego, jak Nick Fury w pierwszych filmach MCU. Występy takie jak te wywołują takie same odczucia, jak ukłon JFK w Oppenheimerze. Zamiast tworzyć poczucie intrygi, służą one jedynie temu, abyś wyrwał się z wszelkich pozorów, że to, co widzisz przed sobą, jest prawdziwą historią. Są wyprodukowane, banalne i niestety stanowią podstawę tego typu folii.
Pojawienie się Boyda Holbrooka jako Johnny'ego Casha nie ma jednak nic z tego, ponieważ jest on stopniowo wprowadzany przez cały film, majacząca obecność, która przypomina mi najlepszy film biograficzny z 2005 roku Walk the Line. Pod pewnymi względami A Complete Unknown jest bardzo podobny do tamtego filmu, a ponieważ jest wypełniony klasycznymi hitami Dylana, a także wieloma innymi piosenkami, które sprawią, że będziesz tupać nogą w kinie, był to przyjemny wieczór. Ale czasami wpada w pułapkę bycia filmem biograficznym i przez pierwszą połowę można odnieść wrażenie, że unosimy się przez kawałek życia z udziałem Boba Dylana. Jednak efektem końcowym jest dobrze wyreżyserowany, fantastycznie zagrany film, który broniłby się sam w sobie, nawet gdyby muzyka Dylana nie zwiększyła jego przyjemności.