A House of Dynamite
Reżyser Zero Dark Thirty nakręcił epicki thriller o zagładzie z Netflixem i jest on wyraźnie gorszy niż to, na co liczył Hegevall...
Miłośnik Point Break uważa, że to wstyd, że zawsze utalentowana, stylowa Kathryn Bigelow w ostatnich latach poświęciła się głównie thrillerom politycznym o tematyce militarnej. Hurt Locker, Zero Dark Thirty, Detroit, a teraz ten apokaliptyczny pokaz zagłady tego, co dzieje się w Białym Domu, gdy zabłąkana rakieta nuklearna bez nadajnika wtargnie w amerykańską przestrzeń powietrzną.
Założenie jest tutaj podobno aktualne. Wojna na Bliskim Wschodzie, wojna na Ukrainie, wojna w Rosji, wojna domowa w Mjanmie i pomarańczowy dyktator jako prezydent Stanów Zjednoczonych, którego dosadna retoryka często zachęca do zadawania pytań, krytyki lub jawnych kpin. W nowym thrillerze Netflixa Biały Dom zostaje uderzony informacjami o nadchodzącej bombie atomowej i przez 152 minuty kapitan Olivia Walker (Rebecca Ferguson) i sekretarz obrony Reid Baker (Jared Harris) mają stresującą pracę polegającą na próbie ustalenia, kto wysłał pocisk, gdzie uderzy, jak wyglądają kontrataki i na kim prezydent USA będzie zmuszony się zemścić.
A House of Dynamite to swego rodzaju mieszanka klasycznego filmu HBO "West Wing" i paniki związanej z polowaniem na Bin Ladena z "Zero Dark Thirty", przy czym nigdy nie udało jej się uchwycić interesującej polityki poprzedniego serialu telewizyjnego ani nerwu głośnego dramatu Bigelow o 9/11. To dużo niczego, to. Mnóstwo zbliżeń zestresowanych twarzy, wiele wideokonferencji, które wydają się nigdy donikąd nie prowadzić, a sama przepowiednia końca świata jest tak bardzo przeciągana przez Bigelow, że po 100 minutach zaczyna wydawać się nużąca. Niestety, w tym filmie nie ma napięcia, i chociaż Bigelow jest zazwyczaj stylowa, jeśli chodzi o reżyserowanie swoich postaci, nie sądzę, aby zarówno Ferguson, jak i Harris dali szczególnie wiarygodne występy.
Jest oczywiście powód, dla którego Bigelow i scenarzysta Noah Oppenheim (który napisał również serial Netflixa De Niro Dzień zerowy na ten sam temat) zdecydowali się skonstruować ten film w taki sposób, w jaki to zrobili. Gdzie subiektywna reakcja każdej postaci na zbliżający się dzień zagłady jest w pewnym sensie odtwarzana od początku, mimo że reszta filmu poszła do przodu, ale dla mnie jako widza nie tylko zabija to napięcie i rozmach, ale wydaje się trochę jak niekończący się Dzień Świstaka, który w zasadzie chcę po prostu zakończyć. Jest też oczywista luka logiczna w całym założeniu, która sprawia, że męczę się już po pół godzinie. Streszczenie, które składa się z pytania: "Kto nas atakuje i na kogo powinniśmy uderzyć, nie wiedząc tak naprawdę na pewno", oczywiście częściowo nawiązuje do wojny w Iraku i błędnych danych wywiadowczych CIA na temat broni masowego rażenia, ale kiedy staje się jasne, że amerykański system obrony przeciwrakietowej może wystrzelić głowicę nuklearną z powietrza i w ten sposób uratować Chicago, Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że jeśli Stany Zjednoczone odpowiedzą teraz i wyślą własną głowicę nuklearną, to z pewnością tylko Chiny lub Rosja mogą zrobić to samo. To buduje wieczną pętlę nicości, która sama w sobie zabija nieodłączny nerw założenia.
Są tu jednak dobre rzeczy. Też. Elba doskonale radzi sobie jako prezydent Stanów Zjednoczonych i jest mnóstwo świetnych ujęć z wnętrza Białego Domu (lub czegoś, co ma wyglądać jak Biały Dom). To po prostu niezbyt ekscytujący film, który ostatecznie nie ma nic do powiedzenia. A przynajmniej nic, czego warto słuchać.






