„Kim naprawdę jesteśmy? Skąd się wzięliśmy? I dokąd zmierzamy? Nikt nigdy się nad tym nie zastanawia" - w jednej z pierwszych scen filmu słyszymy głos narratorki z offu, zadającej raczej truistyczne pytania. Czy naprawdę „nikt nigdy się nad tym nie zastanawia"? Nie, jest zupełnie przeciwnie. Zarówno kino, jak i wszyskie inne media eksplorowały już egzystencjonalizm na przestrzeni dekad, zdawałoby się nie pozostawiając już miejsca kolejnym tekstom kultury. A jednak - mimo że podobne przesłania widzieliśmy, słyszeliśmy i czytaliśmy już dziesiątki, jeśli nie setki razy - „Dużej rybie i begoni" udaje się dodać w tym temacie jeszcze coś od siebie.
Polskie wydanie filmu na DVD i Blu-ray zdobi cytat redaktora The Guardian: „Mała syrenka i Spirited Away w jednym". Już po pierwszych minutach seansu widać, skąd to porównanie. Animacja opowiada piękną historię o miłości, przyjaźni i poświęceniu, które przekraczają idee czasu, przestrzeni i... oporu hydrodynamicznego. To wartości na różne sposoby interpretowane już przez kino w przeszłości, ale nieśmiertelne, zwłaszcza jeśli ubrane w szaty chińskiej kultury i mitologii. Banalne, owszem. Bardzo proste, czasem może i prostackie. Produkcji daleko do poziomu dzieł Miyazakiego, ale niewątpliwie skrywa w sobie jakąś magię, ujmuje szczerością. Jest dowodem na wieczną aktualność historii o miłości. Po prostu.
Główna bohaterka filmu, Chun, żyje w baśniowej krainie. Widz poznaje ją w szczególnym, określonym tradycją momencie - w dniu jej szesnastych urodzin, kiedy ma dostąpić zaszczytu transcendencji i wkroczyć w dorosłość. Wir wodny, będący zarazem bramą do świata ludzi, wyznacza gotowość dziewczynki do drogi w nieznane. Podróż Chun jest początkiem procesu dojrzewania, nabywania samoświadomości i niezależności, zupełnie jak w „Podniebnej poczcie Kiki" Hayayo Miyazakiego (nie ma chyba możliwości, by uniknąć porównań z produkcjami studia Ghibli, do nich zresztą jeszcze dojdziemy). Przejście od stanu niewinności do stanu doświadczenia jest zawsze okresem niebezpiecznym w sferze duchowej, intelektualnej i cielesnej. To nieustanne balansowanie na granicy, dyktowane potrzebą wolności. W mistycznym świecie wykreowanym przez Xuana Lianga i Chuna Zhanga proces ten polega na udaniu się do ludzkiej rzeczywistości, gdzie magiczne istoty pod postacią czerwonych delfinów przemierzają ocean przez siedem dni. Chun bardzo szybko poznaje człowiecze piękno, ale też naszą bestialską stronę. Tej drugiej doświadcza dosłownie na własnej skórze, wpadając w kłusowniczą sieć. Od pewnej śmierci ratuje ją młody chłopak, który sam traci przez to życie. Jego poświęcenie staje się początkiem niełatwej relacji. Chun powraca do rodzinnego domu i za pomocą magii wskrzesza nieznajomego, oddając w zamian połowę swojego zdrowia. Jak nietrudno się domyślić, żadna cena nie jest wystarczająca za przywrócenie człowieka do świata żywych. Od tej pory działania bohaterów „Dużej ryby i begonii" są motywowane młodzieńczym buntem, próbą oporu wobec starego porządku, co przyniesie ze sobą tragiczne konsekwencje nie tylko dla nich, ale także otaczającego ich świata.
Fabuła filmu została oparta o chiński mit o Kunie i Pengu, który ma za zadanie pokazać, że to, co nieskończenie małe, nie jest w stanie zrozumieć tego, co nieskończenie wielkie - wszyscy powinni zatem postępować w zgodzie z własną naturą i do niej dostosowywać swoje ambicje. Mit jest silnie związany z przyrodą, ale stał się raczej inspiracją, punktem wyjścia do snucia dalszych wątków i refleksi na temat więzi, człowieczeństwa i miłości. Opowieść jest na tyle uniwersalna, że okaże się zrozumiała nawet wyrwana z kontekstu.
Warstwa fabularna filmu składa się zatem z czytelnych i znanych motywów dla każdego odbiorcy popkultury. Jeśli chodzi o to, co chłoną nasze zmysły, na każdy zachwyt stroną audiowizualną „Begonii" przypada jeden moment czkawki. Za ścieżkę dźwiękową odpowiada Kiyoshi Yoshida, japoński kompozytor znany z takich dzieł jak „O dziewczynie skaczącej przez czas", „Shigurui", „Kurozuka". Soundtrack jest zdecydowanie jednym z największych plusów filmu; niespodziewanie dobrze łączy tradycyjne chińskie dźwięki z zaskakującym doborem instrumentów, na przykład gitarą elektryczną, co również wpasowuje się w główny scenariusz, w którym stare ściera się z nowym.
Podobny konflikt występuje zresztą w samych wizualiach, łączących prześliczną kreskę żywcem wyjętą z „Avatara: Legendy Korry" (i nic dziwnego, bo przy produkcji współpracowało słynne studio Mir) z tandetnym CGI. Wielka szkoda, że niektóre ręcznie rysowane kadry szpeci tak niechlujny i mało estetyczny trójwymiar. Nie samo połączenie tych dwóch technik jest złe (przeciwnie - uwydatnia ważne elementy scen), lecz wykonanie. Modele posągów, drzwi, lamp czy ryb stworzonych za pomocą CGI pokryto niskiej jakości teksturami, nie są też za dobrze animowane, co wybija z nastroju - bo zamiast skupiać się na tym, dlaczego akurat ta rzecz została wyróżniona, skupiamy się, owszem, ale na jej brzydocie. Zabieg o tyle niezrozumiały, że czasem naprawdę wymagające technologicznie sceny wykonano bez grama grafiki komputerowej, a te najprostsze i dość statyczne są wspomagane przez 3D. Mimo tych mankamentów są w „Dużej rybie i begonii" sceny, które pozostaną z odbiorcą na długo: ławice latających delfinów, manifestacje boskich sił Matki Natury, pokazy magicznych zdolności Chun, a także pomniejsze, ale dopełniające świata przedstawionego szczegóły, jak jednookie kaczki, szczury tańczące we wnętrzu pluszowej maskotki, antropomorficzne koty grające w madżonga.
Ze strony technicznej „Duża ryba i begonia" nie przypomina więc za bardzo renomowanych dzieł Ghibli ani nawet szczególnie japońskich animacji. Mimo to trudno nie zauważyć oczywistych podobieństw i nawiązań do obrazów tego studia przy jednoczesnym zachowaniu własnej tożsamości; przekonanie o bliskim kontakcie natury z boskością, walkę sacrum i profanum, wyrażanie podziwu dla uroków życia blisko natury, barwny świat pełen magicznych istot. Kreacja i ekspozycja przyrody w filmie, czy to na pierwszym czy drugim planie, zapiera dech i przywodzi na myśl takie produkcje jak „Mój sąsiad Totoro", „Księżniczka Mononoke", „Ponyo" czy „Spirited Away: W Krainie Bogów".
Największą wadą filmu wydaje się błyskawiczne tempo akcji. Z jednej strony seans dzięki temu się nie nudzi, a sto czterdzieści minut upływa w mgnieniu oka, z drugiej jednak cierpi na tym ciąg przyczynowo-skutkowy i nie wszystkie postacie otrzymują wystarczająco dużo czasu na ekranie (o pewnych bohaterach dosłownie zapomniano - zniknęli i już nigdy później się nie pojawili), a niektóre wątki nie doczekały się finału. Pozostaje żywić nadzieję wobec kontynuacji, która ma pojawić się już w przyszłym roku.
„Duża ryba i begonia" to - mimo niezaprzeczalnych wad - angażująca i przystępna dla przeciętnego europejskiego widza opowieść. Co ważne, jest również uniwersalna, a nieznajomość chińskich wierzeń i mitów nie przeszkodzi w zrozumieniu jej przekazu. To intrygujące, kulturowe doznanie, z którym warto się zapoznać chociażby o to, by doświadczyć zupełnie innego rodzaju wrażliwości, jaki charakteryzuje chińskie filmy animowane.