Jako wielki fan poprzedniej trylogii Fear Street, która łączyła dramat dla nastolatków, nostalgię za latami 90. i nieoczekiwanie głęboki temat, miałem duże oczekiwania co do tej samodzielnej kontynuacji. Niestety, nie dostarczył on ani ekscytacji, ani oryginalności, ani ciężaru emocjonalnego. Zamiast tego dostałem płytkie, przewidywalne i momentami irytująco generyczne doświadczenie filmowe, które jest w najlepszym razie przeciętne. Szkoda, bo potencjał był.
Akcja filmu rozgrywa się pod koniec lat 80. i opowiada o Lori Granger. Jest wyrzutkiem licealistyki, która próbując oczyścić swoje nadszarpnięte imię i przejąć kontrolę nad własną przyszłością, postanawia kandydować na królową balu maturalnego. Ale to, co powinno być klasyczną podróżą o dorastaniu, szybko zamienia się w slasher, gdy inni kandydaci na balu zaczynają być zabijani, jeden po drugim. Scenografia mogła być skuteczną mieszanką nastoletniego dramatu i tajemnicy morderstwa, ale wykonanie wypada blado. Z wyjątkiem brutalnych i dobrze wykonanych morderstw...
Największym problemem Prom Queen jest jego całkowity brak tożsamości. Stara się być retro-slasherem, satyrą dla nastolatków, tajemnicą morderstwa, ale nie do końca się to udaje. Sceneria i muzyka inspirowane latami 80. są dobrze renderowane na pierwszy rzut oka, ale w większości przypadków wydają się być pustą skorupą, jak wersja TikTok z filtrem dekady, a nie czymkolwiek autentycznym. A tam, gdzie filmy takie jak Fear Street: 1994 i Fear Street: 1978 wykorzystywały swój duch czasu do budowania silnego poczucia miejsca i kontekstu społecznego, Prom Queen wydaje się, że po prostu się ubierają. Chociaż miło jest mieć trochę Eurythmics i Roxette, niestety styl lat 80. jest zbyt tani, aby mnie przekonać.
Dużym minusem są też postacie. Lori ma być złożoną, niezrozumianą bohaterką, ale mimo dzielnej próby odtwórczyni głównej roli, by wzbudzić w niej sympatię, pozostaje przede wszystkim karykaturą. Jej dialogi są sztampowe i brakuje jej wyraźnego łuku rozwoju. Jeszcze gorsza jest reszta obsady, gdzie zwłaszcza rywalka Tiffany jest płaska, stereotypowo wredna i bez niuansów. Dorośli bohaterowie (grani m.in. przez Chrisa Kleina i Lili Taylor) są tak przerysowani, że graniczy to z parodią i jest bardziej przerażające niż same morderstwa. To tak, jakby scenariusz nie ufał widzom, że zrozumieją subtelność, więc wszystko musi być pisane wielkimi literami.
Nie zdradzając zwrotów akcji w filmie, można odnieść wrażenie, że scenarzyści zamiast zbudować wiarygodną fabułę, poszli na skróty. Powód, dla którego te morderstwa mają miejsce na długo oczekiwanym balu, a nie gdzie indziej, jest nie tylko słaby, ale także słabo zintegrowany z resztą historii. Nic w pierwszych dwóch trzecich filmu nie wskazuje na to objawienie w znaczący sposób, a zamiast dać widzowi moment "aha", w większości wywołuje wzruszenie ramion.
Ponadto tempo filmu jest nierówne. Pierwsza połowa filmu jest powolna i wypełniona przeciągającymi się scenami, w których bohaterowie kłócą się o powierzchowne kwestie, a kiedy zaczyna się horror, wydaje się, że jest już za późno. To akcja typu slasher bez duszy, jakby ktoś odhaczył coś z listy kontrolnej, zamiast próbować stworzyć coś zapadającego w pamięć. Film nigdy nie wydaje się niebezpieczny, nigdy ekscytujący, tylko mechaniczny. Kolejnym aspektem, którego tutaj naprawdę brakuje, zwłaszcza w porównaniu z poprzednimi filmami, jest rdzeń emocjonalny. Oryginalna trylogia Fear Street zdołała zaskoczyć poruszaniem tematów marginalizacji, ucisku i różnic klasowych, bez poczucia przymusu. Prom Queen zupełnie tego brakuje.
Matt Palmer, który wyreżyserował film, wcześniej nakręcił mocny thriller Calibre, w którym pokazał, że potrafi budować napięcie psychologiczne i moralną złożoność. Wydaje się jednak, że tutaj się pogubił, być może próbując zrobić coś lżejszego i bardziej komercyjnego. Rezultatem jest film, który bardziej przypomina pilot słabego serialu Netflixa niż samodzielny film fabularny z popularnej franczyzy.
Wreszcie, wydaje się, że ma trudności ze znalezieniem swojego miejsca w większym Fear Street wszechświecie. Chociaż po napisach końcowych pojawia się krótka scena, która wydaje się sugerować związek z nadprzyrodzoną klątwą, która leżała u podstaw oryginalnej trylogii, jest to słaby i nieprzemyślany wątek. Zamiast wzbudzać ciekawość przyszłości, wydaje się to raczej niezdarną próbą spajania czegoś, co już się rozpadło.