Nostalgia może być trucizną, tyle wiemy. Wspominamy, romantyzujemy i usilnie staramy się przekonać samych siebie, że "tak, kiedyś było chyba lepiej". Ale na szczęście to nieprawda, a lata 80. z pewnością nie są wyjątkiem. Szalenie popularne, jasne, ale hiperstylizowany kawałek dekady, który często nam serwuje, to nic innego jak cholerne kłamstwo, choć fantastycznie smaczne.
Freaky Tales nie jest wyjątkiem, bezkompromisowy hołd reżyserek Anny Boden i Ryana Flecka dla złotych lat Ronalda Reagana, w których jesteśmy traktowani w równych częściach z raperami, skinheadami, brudnymi i wszelkiego rodzaju szaleństwem. Cztery szalone historie, które są punkowe i przesiąknięte krwią, bez żadnego zainteresowania subtelnością czy logiką. Freaky Tales to chaotyczny list miłosny do dawnych czasów, w których wszystko mogło się zdarzyć i często się zdarzało. Jest głośno, jest niechlujnie i jest tak cholernie żywy, jak na to zasługuje film taki jak ten.
Mówiąc prościej, scenariusz podzielony jest na cztery luźno powiązane ze sobą historie z dużym polem manewru. Oczywiste jest, że Boden i Fleck nie próbowali napisać zwartej antologii filmowej. Jeśli już, to Freaky Tales można porównać do popkulturowego ćwiczenia w rzucaniu ciastem, w którym po prostu wypuszczasz się z każdym ciastem, które możesz znaleźć w sklepie, aby zobaczyć, co ostatecznie przyklei się do ściany.
Freaky Tales zaczyna się mocno od Strength in Numbers, gdzie grupa punkowych nastolatków bije skinheadów w kolorowej ekstrawagancji, która wyraźnie odzwierciedla zarówno The Warriors, jak i Scott Pilgrim i prowadzi nas prosto do Don't Fight the Feeling. To czysty kawałek hip-hopowego romansu, w którym słowa lecą jak kule z karabinu maszynowego, gdy ikona Too $hort zostaje wyzwana na pojedynek mikrofonowy, który jest tak cudownie energetyczny, jak się wydaje.
W Born to Mack Pedro Pascal wciela się w Clinta, wyczerpanego windykatora, który jest bardzo zrzędliwy i marzy o tym, by po prostu odłożyć broń i przejść na emeryturę. Ale to, co miało być jego ostatnią pracą, kończy się tragicznie źle, a zamiast tego niechętnie zostaje wciągnięty w spiralę przemocy pomalowaną na najbardziej czerwone kolory. Krótko mówiąc, krew rozpryskuje się, podobnie jak wartość rozrywkowa, która całkowicie eksploduje. Pascal jest tu genialny - gra zmęczonego mężczyznę, który nosi w sobie tyle samo poczucia winy, co amunicji, w czym jest po prostu strasznie dobry.
Na końcu mamy The Legend of Sleepy Floyd. Jest to chyba najbardziej makabryczny z możliwych rozdziałów, w którym Jay Ellis gra tytułową gwiazdę koszykówki, która w najlepszym stylu Shogun Assassin radzi sobie z problemami z mieczem. Jest krwawo, przesadnie i absolutnie cudownie, choć to właśnie tutaj film traci resztki realizmu i samoświadomości, wyjeżdżając na dłuższe wakacje i wyrusza na Karaiby. Ale szczerze mówiąc, kogo to obchodzi, skoro jest to tak zabawne.
Tak więc, z ręką na sercu, jak dobrze to wszystko działa? Nie da się ukryć, że Freaky Tales to w większości kompletny bałagan. Powiązania między historiami są co najmniej cienkie jak papier i w większości sprawiają wrażenie zbioru niedopracowanych, fajnych pomysłów, które Boden i Fleck wykluli się podczas sesji mocnego wyginania się podczas słuchania hitów z lat 80. Freaky Tales jest zdecydowanie bardziej mixtape'em niż tradycyjnym filmem.
Ale szczerze mówiąc, nie spodziewałem się też wiele więcej, a ten wartki hołd dla najwspanialszej dekady świata nie jest stworzony do tego, by rozkładać go na czynniki pierwsze jak jakąś stateczną, suchą analizę w szkole filmowej. Freaky Tales jest stworzony, aby bawić, rozśmieszać, ryczeć, skakać w górę i w dół na kanapie jak szalony goryl, dziko wymachując pięścią w powietrzu. To deklaracja miłości do buntowników i marzycieli, tych, którzy odmówili przyjęcia gówna - i robi to z tak cudowną energią, że nie można się nią nie zarazić.
Czy Freaky Tales ma problemy? O tak, jest ich mnóstwo. Ale jest to również bardzo samoświadoma kreacja, która jest głośna i brzydka, z mnóstwem serca i uzupełniona cudownie dziwacznym cameo Toma Hanksa, które sprawiło, że piszczałam z zachwytu. Boden i Fleck nie osiągnęli niczego ważnego ani pięknego, zamiast tego dostarczyli doświadczenia, które ośmiela się być inne, celebrując subkultury lat 80., filmy klasy B i ich stylizowaną hiperprzemoc. Urocza i cudowna kapsuła czasu z dużą ilością substancji w środku, którą warto zobaczyć.