"Wspólne szaleństwo" to bezpośrednie tłumaczenie rozszerzonego tytułu Joker: Folie à Deux. Pomysł polegał na tym, aby zjednoczyć zniekształconego, psychotycznego, a teraz uwięzionego mordercę Arthura "Jokera" Flecka z równie morderczym antagonistą Batmana i ikoną Gotham City Harley Quinn w burzliwym i szalonym sequelu. Jedyny problem polega na tym, że Todd Philips z The Hangover wydaje się przystąpić do tej produkcji z pewnego rodzaju wspaniałym złudzeniem, własnym sukcesem i zapominając przede wszystkim o napisaniu porządnego scenariusza.
Joker był genialny. Wyjaśnijmy i ustalmy to od razu. Jasne, Philips zerknął na klasyki Martina Scorsese Taxi Driver i King of Comedy i zaproponował zaskakująco mało oryginalnych pomysłów, ale Joker był olśniewającym dowodem na to, że nie zawsze trzeba być czysto oryginalnym. To, co otrzymaliśmy, to porywająco mroczny, fascynujący portret człowieka, który stał się arcyrywalem Batmana i najgorszym złoczyńcą Gotham, stylistyczne studium postaci namalowane krwią i białym makijażem, film, który był przesiąknięty atmosferą i charakterem, w dużej mierze dzięki oszałamiającej Joaquin Phoenix w głównej roli.
W Joker: Folie à Deux wszystko jest gorsze. Akcja filmu rozpoczyna się w czasach, gdy Artur przebywa w Arkham Asylum, gdzie jest teraz uwięziony za swoje zbrodnie z poprzedniego filmu. To tutaj Philips spędza całą pierwszą połowę swojego gorąco oczekiwanego sequela i rozumiem ideę, która za nim stoi. Koncepcja polega na budowaniu ciasnej, brudnej, mrocznej atmosfery wokół szaleństwa oraz tego, jak izolacja i wykluczenie tworzą twardych, ale emocjonalnie wrażliwych mężczyzn. Problem polega na tym, że wersja Shawshank Redemption firmy Philips nie działa. Scenariusz kuleje, studium postaci wydaje się być jednym długim powtórzeniem, a numery muzyczne są często śmieszne.
Druga połowa tego filmu to klaustrofobiczny dramat sądowy, w którym uparty Fleck staje przed ławGotham City ą przysięgłych i w żadnym momencie ani pierwszej, ani drugiej części, nie wydaje się, aby była to poważna próba budowania na wielkości poprzedniego filmu. Wydaje się raczej, że jest to bardzo naprędce rzucony pomysł na sztukę, która być może mogłaby posłużyć jako przerywnik w filmie o Arthurze zajmującym jego miejsce jako Gotham Clown Prince of Crime, a nie cokolwiek innego. Niewiele pomysłów dramaturgicznych pozwoliło się tu wykipieć, wypracowano niewiele elementów, które bawią lub prowokują do jakiejkolwiek myśli, a także Joker brakuje typowej Joker powagi. Harley też nie wydaje się być Harleyem, którego znamy i kochamy, a Harvey Dent jest tak słabo reprezentowany i niedokończony jako postać, że trudno w ogóle zrozumieć intencje Philipsa.
Po co kręcić film o Harleyu,Joker iTwo-Face w Gotham, który w miarę upływu czasu ma coraz mniej wspólnego ze światem, z którego pochodzą? Jedynym naturalnym postępem w tym sequelu byłoby rzucenie sprytnego i manipulującego Arthura przeciwko Batmanowi i dorzucenie Harley Quinn jako głupiego pomocnika. Kto naprawdę chciałby oglądać kolejny film o Joker, w którym Batman nie jest reprezentowany? Kogo obchodzi, co dzieje się na sali sądowej, skoro wszyscy wiemy, że wymyka się z Arkham Asylum niezliczoną ilość razy w ciągu tych wszystkich lat, kiedy walczył z Batmanem w innych mediach i uniwersach?
Zdecydowanie doceniam to, że reżyser stara się, aby komiksowe sztampowe postacie były bardziej ludzkie, a świat wydawał się bardziej realny, jednak brak jest tu oczywisty i boleśnie nudny brak przeciwieństw. Niuanse są mile widziane i nie wszystko musi być czarno-białe, i tak jak Harley i Joker mogą być źle zrozumiani, charakteryzowani przez alienację i samotność, tak Batman może być produktem problematycznego wychowania, które wszyscy znamy. To samo w sobie czyni Batmana najlepszą postacią komiksową na świecie, a nic z tego nie jest reprezentowane w tym filmie. Ani trochę. Dychotomia między dobrem a złem jest całkowicie nieobecna, a bez przynajmniej pewnego rodzaju zagrożenia ze strony Batmana, nieśmiała próba Philipa, by jeszcze raz zagłębić się w psychikę Arthura, wydaje się niemal bezcelowa.
Na domiar złego, myślę, że muzyczna część tego filmu nie jest warta nawet poświęcenia czasu na rozmowę o nim. Phoenix nie potrafi śpiewać i przez większość czasu brzmi jak dwa walczące koty, a jego próby tonu w stylu Deana Martina wydają się po prostu nie na miejscu i śmieszne. Lady Gaga odważnie próbuje przejąć kontrolę nad niemal każdym numerem muzycznym i robi to tak wspaniale i pompatycznie, jak tylko potrafi, ale piosenka napisana przez Philipsa ani na chwilę nie działa. To naprawdę po prostu nie działa i ostatecznie wydaje się kosztownym, rozdętym, ryzykownym eksperymentem, który nie powiódł się na wszystkich frontach.