Próżno szukać oddania, wierności i... cierpliwości tak wielkiej, jaką cechują się fani serii Kingdom Hearts. Na pełnoprawną, numerowaną część ulubionej sagi przyszło im czekać czternaście długich lat. Wykreowane przez Square we współpracy z Disneyem uniwersum jest jednak na tyle bogate, że czas oczekiwania umilały poboczne odsłony, które wspaniale urozmaicały i tak już piękną grę. W roku 2013 serca Sory i spółki zatrzymały się na krótką chwilę. Po raz pierwszy zostało zaprezentowane Kingdom Hearts III, które miało stanowić finał trwającej od lat opowieści.
Przyznam, że nie jest to dla mnie łatwa do napisania recenzja. Przez prawie czterdzieści godzin, które potrzebne są do przejścia głównego wątku, nostalgia nieustannie toczyła walkę z logiką i... często w tym boju wygrywała. Trudno bowiem nie podchodzić emocjonalnie do gry, na którą czekało się tak wiele lat. Trudno nie dać upustu wszystkim nagromadzonym przez ten czas emocjom. Wierzcie mi, nie jest to łatwe. Bo choć pod wieloma względami trzecia część nie różni się od pozostałych odsłon, tak jednego jej odmówić niewątpliwie się nie da - wielkiego serca.
Przez całą grę czuje się miłość, jaką Square przelało w swoją najnowszą produkcję. Zaryzykuję bardzo odważne stwierdzenie, że studio przy produkcji Kingdom Hearts III powróciło do swoich korzeni i na przekór wszystkim i wszystkiemu stworzyło tytuł wyłącznie dla fanów. Nie poddawało się przy tym obecnym trendom, nie wyszukiwało na siłę innej drogi. Gra jest bowiem bezpośrednią kontynuacją nie tylko historii, ale przede wszystkim przez lata szlifowanych patentów i mechanik. Pod tym względem nie uświadczycie tutaj oświecenia, to nadal ten sam, dobry tytuł. Tyle że, tak jak Sora, starszy, poważniejszy i bogatszy o wiele doświadczeń. Napisałem, że jest to tytuł wyłącznie dla fanów i jest w tym stwierdzeniu wiele prawdy. Pomimo umieszczenia w grze wszelkiej maści przewodników i filmów streszczających historię serii, finał poczują w pełni jedynie gracze, którzy od młodych lat podróżowali w towarzystwie Sory, Donalda i Goofy'ego. Tylko oni są w stanie poczuć drugie, a nawet trzecie dno fabuły i uporządkować odpowiednio wszystkie przedstawiane na ekranie wydarzenia i postacie.
Nie jest to rzeczą prostą. Finał, jak to finał, rządzi się swoimi prawami. Wszystkiego jest tu więcej, a jeśli nie śledziło się poprzednich części oraz licznych pobocznych przygód, łatwo się pogubić. Tym bardziej, że w samej grze nie uświadczycie wielu tłumaczeń. Gracze zostają wrzuceni od razu na głęboką wodę. Moim zdaniem słusznie, bo, bądź co bądź, nie jest to nowa marka i jeśli ktoś jest nią zainteresowany, powinien zacząć od pierwszej części - wszystkie odsłony dostępne są również na obecnej generacji i to w odświeżonej formie. Niezmiernie cieszy mnie fakt, że Square nie starało się zadowolić tu każdego gracza, jak miało to miejsce w przypadku Ostatecznej Fantazji. Doceniam, że po raz pierwszy od kilku dobrych lat twórcy zdecydowali się dostarczyć prezent głównie dla fanów sagi. Może i nie ryzykowali dużo, w końcu marka swoje robi, ale warto być wdzięcznym, że nie potraktowali tym razem odbiorców niczym dzieci we mgle. Grając w Kingdom Hearts III na każdym kroku daje się odczuć, że „kwadratowi" wiedzieli, do jakiej grupy odbiorców puszczać oczko. A my, fani, z przyjemnością ten gest odwzajemniamy.
Bo i naprawdę jest za co dziękować. Łatwiej wymienić w tym miejscu, czego Kingdom Hearts III brakuje. Każdy odwiedzony świat rządzi się swoimi prawami, a liczne mechaniki i mini-gry sprawiają, że żadne z miejsc nie jest takie samo. Przykładowo, Piraci z Karaibów to miniaturowy Black Flag, w którym swobodnie będziecie podróżować statkiem i toczyć morskie bitwy. W świecie Toy Story wielokrotnie wskoczycie za stery zabawkowego mecha i doświadczycie strzelaniny z pierwszej osoby, a zaraz potem wspólnie z Roszpunką zatańczycie w pięknym festiwalu lub będziecie zjeżdżać na tarczy Goofy'ego w Krainie Lodu. Przejście każdego ze światów zajmuje około trzech godzin, więc biorąc pod uwagę, jak wiele ich jest, oraz fakt, że każdy skrywa mnóstwo znajdek i sekretów, czas spędzony w Kingdom Hearts III do najkrótszych nie należy. Po przejściu wątku głównego, który w moim przypadku trwał trzydzieści sześć godzin, nadal nie mam dość i z przyjemnością po raz kolejny odwiedzam przyjaciół z różnych światów, wspólnie szukając rzeczy, które ominąłem. Czar, który przyciąga do gry, jest naprawdę potężny i trudno mu się oprzeć.
Zwłaszcza że gra wygląda jak wygląda, a i brzmi przepięknie. Już od pierwszej minuty nie mogłem nadziwić się, jak wspaniale prezentuje się Kingdom Hearts III, nie mogłem przestać słuchać utworu Utady i Skrillexa. To śliczny tytuł, który w wielu miejscach nie odstaje od tworów Pixara. Często nie potrafiłem już odróżnić, czy mam do czynienia z silnikiem gry, czy przerywnikiem filmowym. Jest po prostu ślicznie i aż łezka w oku kręci się na samą myśl, jak daleko zawędrowaliśmy. Wielokrotnie rozczula także muzyka, która od pierwszych nut z openingu wprowadza nas w nostalgiczny i pełen wspomnień nastrój. Finał sagi pod względem estetycznym to prawdziwy majstersztyk i aż chciałoby się zobaczyć kolejne Final Fantasy w takiej oprawie.
Niestety, nie ma róży bez kolców. Chwilami miałem wrażenie, że angielski dubbing od lat nie ruszył się z miejsca i choć od pierwszej części grałem w serię w tym języku, cały czas żałowałem, że nie mogę spróbować japońskiej wersji gry. Oczywiście do głosów bardzo szybko się przyzwyczajamy, więc nie jest to gigantyczny problem. Problematyczna może okazać się jednak walka, a mówiąc precyzyjnie - niektóre potężne ataki specjalne. W czasie ich używania pole walki potrafi zmienić się w jedną, wielką chaotyczną papkę i choć z czasem jesteśmy w stanie nad nią zapanować, tak wirująca bez ładu kamera nadal potrafi być irytująca. Tyle dobrego, że walka w Kingdom Hearts III jest naprawdę płynna i intuicyjna, odnajdą się w niej więc nawet osoby, które nie grały w poprzednie części. Niektórym nie spodobają się również korytarzowe lokacje, których uświadczymy w większości światów gry. Co jakiś czas twórcy raczą nas większymi obszarami, ale nie są one na tyle duże, by się w nich zgubić. Tu można dyskutować, czy jest to tak naprawdę wada.
Osobiście mi to nie przeszkadzało, bo dzięki temu byłem w stanie poznać każdy zakamarek zwiedzanej lokacji i w spokoju podziwiać jej piękno. Największą bolączką, która mi doskwierała, było całkowite położenie nacisku gry na produkcje Disneya. Bo choć kocham miszmasz, który przed laty stworzyło Square, tak w finale zabrakło mi moich ulubionych postaci ze światów Final Fantasy. Zdaję sobie sprawę, że przy tylu bohaterach byłoby to nie lada wyzwanie, ale w kilku miejscach miałem wrażenie, że ich obecność jest wręcz wskazana, by tryby tej wielkiej maszyny jeszcze lepiej się kręciły.
Wszystkie znaki na niebie wskazują, że jednak nie, i kolejna część na pewno powstanie. Niejednoznaczne zakończenie sugeruje też, że w serii mogą nastąpić spore zmiany. Mam nadzieję, że tym razem nie przyjdzie nam czekać tak wiele lat, bo nie chciałbym ponownie spotkać Sory mając na karku pięćdziesiątkę. Tymczasem nie pozostaje nic innego, jak celebrować trzecią część, bo jest z czego się cieszyć. Powroty do domu nie zawsze należą do udanych, choć z natury powinny. Square zachowało się jednak tym razem niczym kochający rodzic i przywitało swoje dzieci w należyty sposób, obdarowując je troską i miłością, na jakie zasłużyły. Kingdom Hearts III ma kilka pomniejszych wad, jednak nie przyćmiewają one przesłania, nie umniejszają emocji, które czujemy w każdej chwili podróży. Uśmiech sam pojawia się na twarzy i tylko łzy szczęścia czasami drażnią w oczy. To wielka gra, wielkie „zakończenie" i powrót Square, na jaki wszyscy liczyliśmy. Dajcie się więc ponieść i wypuścicie z siebie drzemiące dziecko. Zbyt wiele lat spało zamknięte w Waszych sercach.