Dwa lata temu światło dzienne ujrzało malutkie dzieło studia Chibig. Jeśli miałbym w jednym zdaniu określić Deiland, powiedziałbym, że był to symulator małego księcia i byłby to opis bardzo adekwatny. Summer in Mara jest jego młodszą siostrą i... w zasadzie na tym można by poprzestać, ale dajmy się nieco porwać przygodzie.
Chibig wrzuciło swoje patenty do nieco większego garnka i zaczęło mocno mieszać. Niestety, gdzieś po drodze okazało się, że nie da się upichcić nowej zupełnie innej potrawy z wcześniej użytych składników. Choć Summer in Mara to naprawdę prześliczna i bardzo pozytywna gra, która cieszy oczy i można ją polecić w zasadzie każdemu, w tym dzieciom, doskwierają jej w zasadzie wszystkie problemy, z którymi borykał się „mały książę", tyle że tam samo umiejscowienie gry w kosmosie sprawiało, że była znacznie ciekawsza.
Summer in Mara jest bardziej przyziemne i nieco mniej przy tym odważne. Choć świat gry przepełniają fantastyczne postacie, a za horyzontem oceanu kryje się groźba, z jaką do tej pory nie przyszło nam się mierzyć, przez cały czas nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że gram po prostu w wakacyjną wersję Deiland. Jasne, posiadanie własnej wyspy i dbanie o nią potrafią cieszyć, a nawet wciągnąć na wiele godzin, jednak w chwili obecnej na rynku jest co najmniej kilka podobnych i bardziej angażujących produkcji, jak chociażby bijące rekordy popularności Animal Crossing czy sympatyczne My Time At Portia. Nie można oprzeć się wrażeniu, że Chibig kompletnie nie trafiło czasowo z wydaniem swojej gry i po prostu porwało się z motyką na słońce. Poszło na wojnę, której tak naprawdę wygrać nie mogło.
Bo prawda jest niestety taka, że kolorowe realia to jedyne, co może w jakimś stopniu przyciągnąć do tytułu. Gdyby Summer in Mara trafiło w pierwszej kolejności na inną konsolę niż Switch, prawdopodobnie nawet bym w tytuł nie zagrał. I coby nie mówić, dobrze bawiłem się w Deiland, spędziłem w nim nawet na tyle dużo czasu, by dorobić się szlachetnego platynowego pucharu. Dlatego siłą rzeczy jakoś tak po cichu czekałem na nowy projekt Chibig, w nadziei, że tym razem deweloper zaprezentuje coś bardziej ambitnego.
Nie mam na myśli nawet fabuły, bo śledząc zwiastuny wiedziałem, z czym przyjdzie mi się mierzyć. Jednak gra w wielu miejscach nawet nie próbuje udawać, że jest rozszerzeniem pomysłów znanych z Deiland. Minęły dwa lata i zdecydowanie był to okres zbyt krótki, by zaprezentować graczom coś nowego, co na każdym kroku udowadnia nam finalny produkt. Postać, w tym przypadku mała dziewczyna Koa, podobnie jak jej „starszy brat" ślizga się nienaturalnie po gruncie i nie jesteśmy w stanie zauważyć żadnej różnicy w zależności od rodzaju podłoża. Budować możemy o kilka obiektów więcej, ale w tym celu nadal wykorzystujemy te same mechaniki co poprzednio. Ba, nawet oglądamy dokładnie te same animacje i ikonki symbolizujące daną czynność. W zasadzie od początku rozgrywki towarzyszy nam mocne poczucie déjà vu.
Sytuacji nie poprawia nawet bardziej rozbudowana historia, która również powiela znane z innych gier schematy. O ile zatem nie kupi was z miejsca uśmiech głównej bohaterki, raczej nie będziecie chcieli spędzać przy grze dużo czasu. Nijakość. To chyba najbardziej odpowiednie i zarazem smutne określenie Summer in Mara. Tytuł jak najbardziej może się podobać, jednak wydanie go w takim okresie na konsoli, która otrzymała bardziej rozbudowany produkt o podobnej tematyce (tak, patrzę w stronę Animal Crossing), jest w moim odczuciu strzałem w piętę.
Mam gigantyczny problem z Summer in Mara. To przeurocza gra, z jeszcze bardziej uroczą bohaterką. Fabuła nie należy do odkrywczych, ale da się ją po pewnym czasie zaakceptować. Jednak całości brakuje tego czegoś, co przyciąga na dłużej do ekranu, co sprawia, że chcemy do niej wrócić i, co ważniejsze, co w chociażby małym stopniu wyróżnia ją od innych podobnych produkcji. Niestety, konkurencja nie śpi i Chibig musi bardziej się postarać. Postęp jest jak najbardziej odczuwalny, ale zabrakło tu zdecydowanie odwagi i większej kreatywności. Może następnym razem?