W zeszłym roku dowiedzieliśmy się, że Riot Games, amerykańskie studio znane z League of Legends, pracuje nad kolejnymi grami. Wówczas nie ujawniano jeszcze tytułów żadnej z nich. Każdy z tych projektów był oznaczony jedynie jakąś literką alfabetu. W marcu Project A zamienił się w Valorant. Miesiąc później trafił on do zamkniętej bety, zaś drugiego czerwca 2020 roku miał swoją oficjalną premierę. To właśnie tego dnia zacząłem grę.
Zacząłem, choć nie do końca byłem przekonany. Generalnie uważam się za gracza singlowego. Parę lat temu, po kilkuset godzinach w Counter-Strike: Global Offensive, obiecałem sobie, że nigdy nie wrócę do gier kompetytywnych. Później coś tam liznąłem Overwatch czy Apex Legends, na jakieś paręnaście godzin lub nieco więcej. Ale obietnica wynikała stąd, że jako dorosły miałem już zwyczajnie dość nerwów, które towarzyszyły mi w momencie, kiedy ewentualny sukces drużyny spadał na moje barki. Co z tego, że często wychodziłem z tej opresji. Co z tego, że od najmłodszego grałem w Call of Duty i świetnie sobie radzę w FPS-ach. Tylko wyobrażam sobie, że staję na podium jakichś e-sportowych mistrzostw świata i mówię: ,,Nie miało mnie tutaj być...''. Ale skoro już jestem...
Przede wszystkim to Riot! Z uwagi na to, co zaprezentowali sobą wcześniej, zdobyli moje zaufanie. Mimo że w gry MOBA nie idzie mi najlepiej i ich unikam, to nietrudno zauważyć, jak bardzo ta firma przykłada się do swojej kury znoszącej złote jajka. Dlatego w ogóle zdecydowałem się spróbować z Valorant. Wiem, że jego twórcy dołożą wszelkich starań, aby dopracować każdy element gry i żeby stała się ona możliwie najbardziej fair wobec graczy. I dlatego też kupiłem od razu dostępną przepustkę bojową. Ta w miarę uczciwej cenie, bo za jakieś pięćdziesiąt złotych, oferuje w zamian różne nagrody odblokowywane wraz z postępem w grze. Odniosłem jedynie wrażenie, że gdyby wydać pieniądze na skiny bezpośrednio, to te będą ciekawsze od tych, na które sobie zapracujemy nawet za zapłatą. Gdyby tak postąpić, to w przeliczeniu uszczupli to nasz portfel o nawet jakieś kilkaset złotych?
Niejako deweloperzy odnieśli się do tego i obiecali, że gra w przyszłości będzie lepiej wynagradzać włożony czas i pieniądze. Chociaż pamiętam komentarz, że gra nie skończy jak League of Legends. Cokolwiek to znaczy i czy to dobrze, czy źle - przekonamy się w przyszłości właśnie. Nie miałbym nic przeciwko jeszcze skórkom dla postaci, lubię wyglądać.
Pomijając już te kosmetyczne rzeczy. Wszystko w grze jest niezwykle przyjazne użytkownikowi. Mamy proste, czytelne menu i interfejs, ale wciąż z paroma pomeczowymi informacjami, które mogą cieszyć aspirujących analityków. Ja sam miałem kłopot ze zrozumieniem tekstu dotyczącego umiejętności bohaterów, lecz wystarczyło ich użyć, żeby już po pierwszej czy drugiej rundzie w grze poznać je na wylot. Wcześniej możecie nauczyć się ich na oficjalnej stronie Valorant, tam zawarte są krótkie wideo. Szkoda, że nie znalazły się bezpośrednio w grze, ale to drobiazg.
Technicznie to również kawał dobrego przykładu, jak robić gry wideo. Natomiast spotykałem się z opiniami, że oprawa graficzna pozostawia wiele do życzenia. Absolutnie nie zgadzam się z tym, żeby w ogóle brano to pod uwagę. Valorant od początku miał być grą, w której wszyscy będą ze sobą rywalizować. Żeby tak się stało, muszą być do tego zapewnione odpowiednie warunki. I są. Gra działa niezwykle płynnie i w żadnej z ekstremalnych sytuacji nie straciła ani jednej klatki z sześćdziesięciu. I to na najwyższych ustawieniach graficznych z wygładzaniem MSAA, na laptopie sprzed sześciu lat.
Przy tym praca studia nie zestarzeje się tak łatwo. Wspomniana grafika nie jest przecież wynikiem ich lenistwa, a była w pełni zamierzona. Podobnie stworzono Diablo III i Overwatch. Zdajecie sobie sprawę, że trzecia część serii Diablo wyszła osiem lat temu? Ja o tym ciągle zapominam. Gry z takim lub podobnym stylem artystycznym nie brzydną, a gdy twórcy będą mieć tylko na to ochotę, to dodadzą parę nowych opcji graficznych. Za to zabieg zastosowany przy tytule od Riotu w szczególności pozwoli zagrać większej liczbie osób, kiedy gry Blizzarda wymagają jednak nieco lepszego sprzętu.
Valorant jest dostępny w języku polskim, w tym z dubbingiem. Wypowiadane przez agentów kwestie są bardzo młodzieżowe. Nie nazwałbym ich zabawnymi, ale można się przy nich zaśmiać i wydaje się, że do nich pasują. Po kilkunastu godzinach nadal nie usłyszałem żadnego powtórzenia. Ponadto udanie potrafią skomentować sytuację w grze. Gdzieniegdzie można natrafić na angielskie słowa przez najnowsze aktualizacje, ale zgaduję, że poprawią je lada moment.
No więc audiowizualnie? Jak by to powiedziała Raze - bomba (nie, poważnie, ja bym tak na tę oprawę nie narzekał)! Design, zwłaszcza postaci, bardzo mi odpowiada.
Po krótkim szkoleniu, w którym gra pokazuje nam, jak się strzela i korzysta z umiejętności danego bohatera, wkraczamy do właściwej akcji. Typowy mecz odbywa się w formacie 5 na 5 i trwa tak długo, aż jedna z drużyn nie osiągnie trzynastu wygranych. Dzielą się one na atakujących i obrońców. Ci pierwsi muszą podłożyć Spike'a, czyli bombę w jednym z dostępnych punktów (zwykle A i B, ale jest także mapa, na której znajduje się jeszcze punkt C). Ci drudzy muszą ją rozbroić lub w pierwszej kolejności zupełnie nie pozwolić na jej podłożenie. Brzmi dość znajomo? I słusznie. Valorant na każdym kroku korzysta ze sprawdzonych już rozwiązań. W tym miszmaszu łatwo się odnaleźć.
Każdy z graczy przed rozpoczęciem meczu wybiera agenta, którym będzie sterować przez okres jego trwania. Z kolei każda z tych postaci wyróżnia się różnymi umiejętnościami. Moją sympatię zdobyła Raze, która może na przykład rzucić ładunkiem wybuchowym. Ten można wykorzystać ambitniej niż na przeciwniku wyłącznie, bo podłożony sobie pod nogi wyrzuci nas w powietrze. Za sprawą tej sztuczki możemy dotrzeć do jakiegoś normalnie niedostępnego miejsca, choćby na wysoką skrzynię. Raze, jak każdy inny bohater, ma umiejętność ulti - w jej przypadku wyrzutnię rakiet. Tę ładujemy zabójstwami, wzmocnieniami na mapie i oczywiście z każdą rundą. Te normalne zaś możemy po prostu kupić w sklepiku na początku dowolnej z nich.
Ale w walce najważniejsze są jednak umiejętności gracza. Bo chociaż gra ma w sobie różne bronie i te kupujemy za zdobywaną gotówkę podczas meczu, i chociaż każda z postaci ma swoje zdolności, to nawet najlepsza broń nie zagwarantuje nam zwycięstwa tak, jak zwyczajnie umiejętność naszego strzelania. À propos strzelania, to jest niezwykle satysfakcjonujące, no i wymaga precyzji. Pomyślcie o tym w ten sposób: taktyczna, całkiem powolna akcja z serii Counter Strike i umiejętności nadające szybszego tempa rozgrywce jak przy Overwatch. Okazuje się, że to działa i gra nie staje się nudna.
Jeden z deweloperów w odpowiedzi na poruszenie w związku z brakiem trybu rankingowego napisał, że jemu gra się dobrze, bo nie musi stresować się ewentualnymi konsekwencjami. Czyli utratą rangi i innymi takimi. Jak ja cię bracie rozumiem. Ale to nie zmienia faktu, że niemożność zagrania rankeda to wyraźna wada w grze kompetytywnej. I kiedy spokojnie odpuściłbym ten wątek w wypadku zamkniętej bety, tak teraz, przy okazji premiery, rankedy powinny pojawić się jak najprędzej. Tymczasem studio woli grę dopiąć na ostatni guzik, co i tak jest godne pochwały. Mimo wszystko mamy do dyspozycji jak na razie dwa tryby. Standardowy, opisany przeze mnie wcześniej, i na dodatek ,,gorączkę Spike'a'', czyli w zasadzie standard, ale skrócony do czterech wygranych, z modyfikatorami do aktywowania na mapie i losową bronią na rundę. Dobra opcja dla tych, którzy nie myślą spędzać od razu ponad pół godziny na strzelaniu.
Mapy, na których lądujemy, wydają się przemyślane, ale jest ich zaledwie kilka. Mogę pochwalić na pewno to, że nie jest trudno się ich nauczyć. Wystarczy jeden mecz, a nawet jego połowa, żeby opanować całość, nawet miejsca, w których gracz może się schować. Ano właśnie, z tym mam jeden problem. Nie z tym, że gracze się chowają, ale z tym, że do niektórych z tych miejsc nie sposób zajrzeć. Wychylanie się zza rogu i podchodzenie to kluczowa część gry, powinna więc pozostać konsekwentna i dawać każdemu z graczy szansę na właściwą reakcję. Niemniej wierzę, że nikt inny i tak nie zrobiłby tego lepiej. Obszary oddane graczom mają spory potencjał, podobnie jak cała gra ma swój - do esportu.
Ten shooter to jeden z kilku projektów, którymi zajmuje się teraz firma odpowiedzialna za głośną markę League of Legends. Spod ich szyldu ma pojawić się poza tym gra RPG, bijatyka czy nawet esportowy menedżer. Wszystkie miałyby być grami wymagającymi stałego połączenia z internetem. Wygląda to tak, jakby nie tylko kuto żelazo, póki gorące, ale prócz tego chciano wygryźć inne kuźnie. A co najciekawsze, ten domniemany plan może się ziścić.
Albowiem Valorant to bardzo dobry tytuł. Fundament ma solidny. Zespół, który nad nim pracuje - wyjątkowy. Nie wątpię, że gra będzie stale wspierana i usprawniana. I pewnie już niebawem zobaczymy, jak najlepsi z graczy będą ścierać się ze sobą o sławę i pieniądze w imię esportu. Generalnie mogę jedynie narzekać na opóźnienie z tym trybem rankingowym, ale i ten w końcu się pojawi. A kiedy tak się stanie, będę tam, bo gra zrobiła swoją robotę. Przyciągnęła nawet kogoś, kto chciał już gier polegających na rywalizacji unikać do końca swojego życia. Mało tego, ja jeszcze na nią wydałem pieniądze. Mnie kupiła, i z przyjemnością zagram od czasu do czasu jakiś meczyk.
Ilustracja wprowadzenia: zmodyfikowany materiał prasowy na potrzeby recenzji przez jej autora (dodano logo Gamereactor oraz tytuł ,,Recenzja'').
Pozostałe ilustracje: niezmodyfikowane screenshoty wykonane przez autora recenzji w grze na platformie PC, na najwyższych ustawieniach graficznych.