Siódma już pełnoprawna odsłona Yakuzy przewraca do góry nogami większość schematów, których seria uczyła nas przez lata. Tym samym gra zyskała na świeżości i mocnym tupnięciem, czy raczej uderzeniem kija baseballowego, zakończyła odwieczny spór gatunkowej przynależności marki.
O ile przy poprzednich odsłonach można było się spierać, o tyle już siódma część sagi dzięki wprowadzonym zmianom stanowi pełnoprawnego przedstawiciela gatunku jRPG. Do szczegółów i tak jeszcze dojdziemy, ale na początku warto zaznaczyć, że Like a Dragon nie jest bezpośrednią kontynuacją, lecz rozpoczęciem zupełnie świeżej historii, w której kierujemy krokami nowego protagonisty - Ichibana Kasugi. Nie zdradzając za wiele, naszą przygodę rozpoczynamy w dzień sylwestrowy roku 2001, jednak splot niefortunnych wydarzeń i podjętych świadomie decyzji sprawiają, że nasz bohater zostaje zamknięty w więzieniu na piętnaście lat. Po jednym z incydentów wyrok ten zostaje przedłużony o kolejne trzy lata. Zatem Ichiban opuszcza cele starszy, zagubiony i z większą ilością włosów na głowie, jednak czy odnajdzie się w nowych czasach? Między innymi właśnie o tym opowiada Like a Dragon.
Fabularnie Yakuza ponownie stoi na najwyższym poziomie. Choć w wielu miejscach kwestia japońskiej mafii zeszła na dalszy tor, tak naprawdę nigdy o niej nie zapomniano. Pozwoliło to jednak twórcom poruszyć znacznie więcej ciekawych i równie poważnych wątków, których wcześniej w serii zwyczajnie brakowało. Like a Dragon to tak naprawdę opowieść o dojrzewaniu. O upadku człowieka i próbie podniesienia się z dna. To również wspaniały komentarz społeczny wobec wielu problemów, które borykają świat, a zwłaszcza współczesną Japonię. I w końcu to ponownie świetnie opowiedziana gangsterka, której próżno szukać w zachodnich tytułach, bo te pod względem konstrukcji zwyczajnie nie dorastają Yakuzie nawet do pięt.
Rzadko bywa tak, że fabuła idealnie komponuje się z mechanikami w grze. Like a Dragon jest doskonałym przykładem zabawy konwencją, która sama w sobie tłumaczy wiele zmian, jakie zaszły w rozgrywce. Ichiban jest fanem Dragon Questa, co kilkakrotnie podkreślane jest w samej grze, jednak nie sprowadza się to tylko do kwestii ciekawych smaczków. Gameplay został gruntownie przeprojektowany od podstaw i o ile eksploracja miasta czy narracja pozostały na swoich miejscach, o tyle już pod względem systemu walki i rozwoju bohaterów Like a Dragon jest pełnoprawnym jRPG-iem, co zresztą bardzo mnie cieszy.
Poza Ichibanem po raz pierwszy w historii serii gromadzimy pełnoprawną drużynę, w której każda z postaci ma swoje własne przeznaczenie, mocne i słabe strony. Po walkach oraz za rozwiązywane zadań wskakujemy na coraz wyższe poziomy doświadczenia, zarówno postaci, jak i przypisanej jej klasy, niczym w niektórych odsłonach Final Fantasy. Te ostatnie zostały oczywiście dostosowane do realiów gry, jednak trudno nie uśmiechnąć się pod nosem, widząc bezdomnego leczącego drużynę czy rzucającego ziarnem w przeciwnika w majestatyczny sposób w celu zwabienia nań atakujących gołębi. Klas, a raczej zawodów otrzymujemy z czasem coraz więcej i samo odkrywanie ich możliwości stanowi niemałą frajdę. Odpowiedni ich dobór potrafi zresztą diametralnie zmienić prowadzenie walki, która niczym w Personie 5 toczy się całkowicie turowo. Celowo nawiązałem właśnie do tego tytułu, bo najbliżej mu do Like a Dragon pod względem pewnej konwencji i świata przedstawionego. Zresztą, nie da się nie zauważyć próby skopiowania systemu walki, a nawet rozkładu poszczególnych komend od najlepszych odsłon Persony. Napotykając na swojej drodze wrogów, płynnie przechodzimy w tryb walki turowej. Atakujemy zależnie od inicjatywy naprzemiennie z oponentami. Z czasem, posiadając większy wachlarz zdolności oraz kolejne postacie, starcia stają się coraz ciekawsze i trudniejsze. Proste, prawda?
Jak najbardziej. Jednak nie możemy zapomnieć, że mówimy o Yakuzie, a to zobowiązuje. Twórcy z Ryu Ga Gotoku Studio nie mogli sobie darować i wszystko przyprawili charakterystycznym i uwielbianym humorem, który w żaden sposób nie zaburza konwencji, a czyni ją jeszcze bardziej atrakcyjną. Przeciwnicy potrafią w jednej chwili zmienić się w demoniczne stwory i, o dziwo, wszystko to zostało rewelacyjnie dopasowane do opowiadanej historii. Wiele wątków wytłumaczono „skrzywieniem" głównego bohatera, jego zamiłowaniem do klasycznych gier jRPG oraz stanem umysłu. Po prawdzie to bardziej skomplikowane, niż można przypuszczać, dlatego warto zagłębić się w historię łącznie z jej zadaniami pobocznymi oraz opcjonalnymi dialogami. By tylko podsumować kwestię walki - dacie wiarę, że w grze występują „summony"? Zapewniam, że występują, a poza walecznym homarem i umięśnionym szefem Yakuzy w pieluszce... Okej, na tym się zatrzymajmy.
Dzielnica Isezaki Ijincho jest kilkakrotnie większa od znanej i kochanej przez nas Komurocho, na jej eksploracji spędzimy więc większość czasu. Like a Dragon, podobnie jak poprzednie odsłony Yakuzy, jest wręcz olbrzymia, a wprowadzenie elementów typowych dla jRPG-ów tylko bardziej ją rozwlekło, choć w dobrym tego słowa znaczeniu. Uczciwie trzeba jednak przyznać, że nie będzie to tytuł dla każdego. Mniej cierpliwi gracze po kilku godzinach rzucą nim w kąt. Sam mając na liczniku około dziesięciu godzin dopiero kończyłem umowny prolog i otrzymałem do dyspozycji wszystkie mechaniki gry. Choć pisząc „wszystkie" srogo przesadzam, bo niemal każdy rozdział Like a Dragon odsłania przed odbiorcą nowe możliwości i dokłada sporo do i tak już obszernej zawartości.
Przez dłuższą chwilę - delikatnie mówiąc - mamy więc do czynienia bardziej z filmem, który przeplatany jest chwilową rozgrywką. Scenki przerywnikowe potrafią trwać wiele minut. Kompletnie mi to nie przeszkadza, sądzę, że fanom marki również, zdaję sobie jednak sprawę, że tak wolna i nietypowa jak na dzisiejsze czasy narracja może wielu graczy zwyczajnie zniechęcić. Zapomnijcie o szybkim wskoczeniu w rozgrywkę i przebiegnięciu przez grę. W tym przypadku jest to zwyczajnie niemożliwe.
Zmiany nie ominęły także konstrukcji misji fabularnych, które z racji gatunku są teraz nieco bardziej otwarte i dłuższe. Przed niemal każdym większym starciem wpierw musimy przemierzyć odpowiedni „dungeon", by dopiero po nim zmierzyć się z wielkim, złym panem lochów. Często w czasie takiej wyprawy rozwiązujemy nieskomplikowane zagadki środowiskowe i jesteśmy świadkami wielu scen pogłębiających relacje drużyny. Rozbudowanie rozgrywki w tak prosty sposób sprawdziło się rewelacyjnie i dopełniło i tak już dobrą serię, która od lat potrzebowała odświeżenia. Aż dziw, że stało się to dopiero teraz.
Yakuza nie byłaby Yakuzą bez wielu mini-gier. Od razu uspokajam: tak, karaoke powróciło i tak, jest tak samo dobre, jak wcześniej. Jednak nie samym karaoke człowiek żyje... nie bijcie. Nieco bardziej zwariowana konwencja pozwoliła twórcom mocniej zaszaleć. Pierwszą „poważną" mini-grę stanowi zbieranie puszek jako bezdomny w brutalnym wyścigu z innymi łasymi na aluminium przedstawicielami tego zawodu. Bardzo szybko też trafiłem do kina, w którym wyświetlane są klasyczne i nudne najwyraźniej filmy, bo tam mini-gra polegała na odpędzaniu owczych demonów, które próbowały sprowadzić sen na Ichibana. Nic nie stoi na przeszkodzie, by w wolnej chwili zagrać w rzutki czy wybrać się na tor kartingowy. Fani marki na pewno nie będą narzekać na brak aktywności pobocznych i szybko złapią się na tym, że fabuła od kilkunastu godzin stoi w miejscu.
Warto na moment zatrzymać się również przy technicznych aspektach. Jeśli mam być szczery, to pod tym względem nie ma kompletnie na co narzekać. Grę godzinami testowałem na PlayStation 4 Pro i nie napotkały mnie w tym czasie żadne poważne problemy. Bardzo, ale to bardzo sporadycznie zauważalny był spadek klatek animacji przy walkach, ale na tym w zasadzie koniec. Like a Dragon działa zadziwiająco dobrze i nie powoduje zadyszki konsoli, a biorąc pod uwagę, że jest to gra z przełomu generacji, to nie lada wyczyn. Mówiąc dosadniej, sprzęt chodzi cicho i nie odlatuje w kosmos nawet przy naprawdę dużej ilości elementów wyświetlanych na ekranie. Like a Dragon równie dobrze działa, jak i wygląda. W tej drugiej kwestii twórcy serii przyzwyczaili nas już do pewnych standardów i zwyczajnie ich nie zaniżyli. Modele postaci są ślicznie wykonane, a mimika ich twarzy zachwyca. O wiele większa dzielnica jest też, siłą rzeczy, bardziej zróżnicowanym miejscem, co bardzo szybko daje się odczuć. To zdecydowanie tytuł, który cieszy oczy i uszy, a jeśli podobały wam się poprzednie części oraz Judgment, poczujecie się niemal jak w domu.
Yakuza: Like a Dragon okazała się w istocie bardzo potężną bestią, która pełnoprawnie i z dumą może zająć sobie należny tron w serii. Pożegnanie ze starymi i lubianymi bohaterami nigdy nie należy do prostych, ale warto dać im w końcu odejść, bo Ichiban razem ze swoją zgrają przegrywów naprawdę daje radę. Zmiana stylu rozgrywki wprowadza powiew świeżości w markę i czyni ją jeszcze bardziej atrakcyjną. Inną pod wieloma aspektami, ale równie dobrą, co jej wcześniejsze odsłony. Oczywiście należy sobie zdawać sprawę, że wspomniane w recenzji zmiany nie każdemu przypadną do gustu, śmiem nawet twierdzić, że mocno ortodoksyjni fani Yakuzy mogą pokręcić nosem. Jednak z mojego punktu widzenia były one wręcz wskazane, by seria mogła ponownie zabłysnąć. Dla mnie, wielkiego miłośnika Yakuzy oraz ogólnie jRPG-ów, Like a Dragon stanowi idealne połączenie. Mieszankę, która, choć była bardzo ryzykowna, zagrała pod każdym względem niemal perfekcyjnie. Utrzymana w starej konwencji narracja w połączeniu z nowym stylem rozgrywki to strzał w dziesiątkę.