Dwa lata temu prawdziwa tożsamość Saurona została ujawniona pod koniec The Lord of the Rings: The Rings of Power przez mściwą Galadrielę – dziwna charakterystyka w skrajnie nierównej interpretacji wiedzy z niezrównanego świata fantasy J.R.R. Tolkiena. Wraz z Harfootami, elfem, cierpiącym na amnezję czarodziejem i czołowym politykiem Numenoru, historie te stanowią podstawę mistrzowskiego planu Saurona, w którym ucieka się on do swojego najbardziej pomysłowego przebrania: prostej blond peruki.
Nie, nie zamierzam taki być. Sauron jest jednym z niewielu aspektów, które faktycznie zadziałały dla mnie w tym sezonie, a Charlie Vickers był przekonujący jako mistrz manipulacji Śródziemia - tym razem pod pseudonimem Annator - i wydawało mi się, że jest to jedyny działający wątek serialu. W przeciwnym razie wrócimy do plątaniny zbędnych postaci, utraconego potencjału i wymuszonych, rozwlekłych dialogów o świetle nadziei i wszechogarniającej ciemności. Jest bardzo jasne, że Amazon wolałoby tym razem mieć nowy Game of Thrones, a nie wierną tolkienowską epopeję. Śmierć, tortury, niezgoda, zdrada, manipulacja i inne nieszczęścia stają się głównymi tematami w tworzeniu The Rings of Power, który wydaje się tak odległy od pięknie skrojonego świata Tolkiena, jak to tylko możliwe. O jednowymiarowych bohaterach serii mówi to zapewne, gdy najbardziej sympatyczny okazuje się zdeformowany przywódca orków Adar. Ruszaj, Drużyno Mordoru!
Tym, co utrzymywało pierwszy sezon przy życiu, były ciągłe zgadywanie na temat prawdziwej tożsamości Saurona i czarodzieja, ale teraz, gdy tożsamość Saurona została wyjaśniona, w większości zostajesz z resztkami, a większość historii najlepiej można opisać jako wypełniacz. Na przykład Isildur, Harfoots i Arondir mogliby zostać z łatwością wycięci bez najmniejszego wpływu na główną historię, a serial prawdopodobnie skorzystałby również na okrojeniu polityki Numenoru. Jedną z większych atrakcji jest tu nadal karzeł Durin, postać, która najbardziej przypomina Petera Jacksona pod względem gry aktorskiej i charakteryzacji - choć jego konflikt z chciwym ojcem ma tendencję do powtarzania się.
Ci, którzy nie lubili Galadrieli, mogą prawdopodobnie pocieszyć się faktem, że nie jest już tak szalona i w zasadzie zamieniła się rolami z Elrondem. Galadriela jest teraz tą, która nie sprzeciwia się całkowicie magicznym pierścieniom Saurona, podczas gdy Elrond staje się tym, który wątpi w Czarnego Pana i dosłownie staje się bohaterem sezonu w lśniącej zbroi. Dziwna decyzja, ale przynajmniej taka, która przynajmniej nieco wstrząsa dynamiką postaci. Kolejnym jasnym punktem jest Tom Bombadil, legendarna postać Tolkiena, której udaje się wprowadzić trochę tajemniczości i ciepła do skądinąd chłodnego serialu. Jest więc sporo jasnych punktów, które niestety są przyćmione przez wiele bzdur i długich, rozciągniętych scen, które rzadko prowadzą donikąd.
W ostatnich dwóch odcinkach sezonu dzieje się jednak coś nieoczekiwanego. Pojawia się iskra, serial nabiera tempa i jest piekielnie wystawna bitwa, która trwa przez dwa makabryczne odcinki - i nagle znowu się wciągam. Jasne, nadal jest pełen dziwnie wymyślonych scen i braku logiki, ale aspekt psychologiczny faktycznie działa tu nadspodziewanie dobrze. Ostatnie dwa odcinki, choć pełne wad, nadrobiły wiele nudniejszych pobocznych ścieżek sezonu. Przynajmniej jest znacznie lepszy niż The Battle of the Five Armies!
To dziwne widowisko. Nadal istnieją fundamentalne problemy, jeśli chodzi o odtworzenie przeszłości Śródziemia, a czasami może to być wręcz frustrujące. Nadal trudno jest naprawdę zdefiniować to jako serię The Lord of the Rings, biorąc pod uwagę, że ma znacznie więcej wspólnego z twórczością George'a R.R. Martina pod względem tonu i przemocy. Jednocześnie skupienie się na Sauronie jest tak silne, a punkt kulminacyjny tak sensacyjny, że seria jakimś cudem zdołała w końcu stanąć na nogi - nawet jeśli podróż tam była w najlepszym razie burzliwa.