The Witcher: Sezon 4
Netflix nie jest do końca zdenerwowany, że (niestety) stracili swojego ukochanego głównego aktora. Tu pojawia się Temu-Geralt, który nie jest ani szczególnie zły, ani szczególnie wiarygodny...
Trzeci sezon The Witcher Netflixa był obrzydliwy. Nieporównywalnie zgniły bałagan telewizyjnej "rozrywki", który nie tylko wyrzucił wszystko, co było dobre w grach, ale także przekierował większość treści książek na gorsze. Osobiście miałem poważne problemy z przebrnięciem przez trzeci sezon, po tym jak drugi sezon nieco mnie znudził. To, że odtwórca głównej roli, Henry Cavill w roli mamroczącego łowcy czarownic, opuścił budynek po trzecim sezonie, nie było w najmniejszym stopniu zaskakujące. Tym bardziej nieoczekiwane było to, że Netflix, z showrunnerką Lauren Schmidt Hissrich na czele, zdecydował się na kontynuację.
2025, nowy początek - nowy aktor pierwszoplanowy. Geralt z Rivii w wersji Henry'ego Cavilla został zastąpiony przez Geralta Liama Hemswortha i bez nadmiernego dramatyzowania czy brzmienia nierozsądnie/niegrzecznie, jest to 100% downgrade, pod każdym możliwym względem. Osobiście nigdy nie nazwałbym Cavilla żadnym wielkim aktorem charakterystycznym, ale jego Geralt jest nieskończenie lepszy niż Hemswortha, co widać w pierwszym odcinku czwartego sezonu (który miał premierę dziś rano). Podczas gdy Cavill miał empatię, obecność, charyzmę i opanowanie w swojej mrocznej, stoickiej, brudnej, a przede wszystkim twardej jak skała interpretacji postaci, Hemsworth wydaje się bardziej mydlany dubler, który próbuje udawać określoną postać, ale nigdy nawet się do niej nie zbliża. Liam nigdy nie czuje się twardy, fajny, mroczny ani zjednoczony w ten sam sposób, co oznacza, że nigdy nie czuje, że należy do świata lub wśród innych postaci. Przez wszystkie odcinki wydaje się, że jest to kiepski teatr, i to pomimo faktu, że części akcji stały się zarówno liczniejsze, bardziej krwawe, jak i bardziej wystawne.
Netflix w pewnym (niewielkim) stopniu zdał sobie sprawę, że widzowie oglądający serial o The Witcher chcą oglądać akcję. Wymachiwanie mieczem, walka, czarodzieje rzucający zaklęcia, krew, wnętrzności, topory miażdżące czaszki i wszystko pomiędzy, a sezon czwarty zawiera tego dwa razy więcej niż sezony drugi i trzeci razem wzięte. Jest tu bardzo zwarta choreografia walk w większej scenerii z bardziej zaawansowaną pracą kamery i efektami niż te, do których przywykliśmy w poprzednich trzech sezonach, i jasne jest, że Lauren Schmidt Hissrich zamierzała nadać Geraltowi więcej akrobatycznych cech poprzez zmianę aktorów, co dla mnie naprawdę działa. Liam nie robi tu nic dobrego (niestety nie robi nic dobrego), ale jego dubler kaskader świetnie radzi sobie ze sposobem, w jaki się porusza, przewraca, skacze, rzuca się i dzierży swój kultowy miecz w sposób, który powinien być standardem od pierwszego sezonu. To za mało, aby uratować ten skądinąd słaby sezon, ale i tak należy mu się brawo.
Czwarty sezon oparty jest na książce Andrzeja Sapkowskiego Chrzest Ognia, która jest piątą częścią serii i chociaż Netflix pozwala sobie na zbyt wiele swobody, po raz kolejny, w tym, jak go interpretują i wykluczają jakąkolwiek nagość i tę nieokiełznaną surowość, w której Sapkowski jest tak dobry, ramy są takie same. Historia jest podzielona na trzy części, a wszystkie trzy historie są opowiedziane w porządku niechronologicznym. Geralt połączył siły (po tym, jak został zdominowany przez czarodzieja Vilgefortza) z wściekłym krasnoludem, jego straszliwym bardem i kapryśnym podejściem Laurence'a Fishburne'a do postaci Regisa. Włóczą się po różnych lasach, napotykając bagienne potwory i upiory, podczas gdy Hemsworth próbuje mówić jak Henry, a Fishburne robi przesadną metainterpretację swojej własnej postaci z Matrixa. W międzyczasie Ciri połączyła siły z grupą rozbójników zwaną "Szczurami" i ta część sezonu ma działać jako coś w rodzaju dorastania z różnymi osobowościami "kolorowych" kieszonkowców jako coś w rodzaju nastolatków, ale jest to tak źle napisane i tak okropnie zagrane, że niewiele można zrobić, tylko westchnąć. Historia Yennefer jest oczywiście mroczniejsza w tonie, ale zajmuje tak dużo miejsca, że Geraltowi niewiele zostaje, a to tylko jeden z wielu strukturalnych i narracyjnych problemów, które nękają tę czwartą część.
Ton jest naprawdę bardzo fragmentaryczny i niespójny, co pod wieloma względami sprawia, że The Witcher w tym przebraniu wydaje się parodystyczny. W jednej sekundzie jest mroczny, surowy, szorstki i trochę przerażający, podczas gdy w następnej zostajemy wrzuceni w coś, co przypomina mopy typu hot rod z Księgi Boby Fetta lub kiepski skecz Monty Pythona ze wszystkimi domowymi ubraniami i okropnymi perukami. Często wydaje się, że cała ekipa bawi się teraz w The Witcher i jakby obsada, jak i podstawowa dramaturgia były na poziomie szkoły podstawowej. Sezon czwarty unika naprawdę niskich ocen dzięki wielu naprawdę dobrze wykonanym, epickim, chaotycznie wyglądającym scenom akcji, których całkowicie brakowało w sezonie trzecim. Poza tym jednak jest to wciąż kiepska fantazja w formie telewizyjnej autorstwa ludzi, którzy ani nie rozumieją materiału źródłowego, ani nie mają żadnego pomysłu, jak zaspokoić potrzeby fanów.










