Polski
Gamereactor
artykuły

Ostatnie dziesięć lat w anime

Ewolucja, zmiany i trendy.

HQ

Więcej isekaiów i sportówek, próba ponownego zdefiniowania shōnenów, mniej „tasiemców" i wzrost popularności platform streamingowych - tak pokrótce można by podsumować ostatnią dekadę z anime. Ale jak było naprawdę? Czego branża japońskiej animacji nauczyła nas przez minione dziesięć lat (okres od 1 stycznia 2011 do 31 grudnia 2020)? Nie sposób wymienić i spamiętać wszystkich trendów, ale kilka z nich zasługuje na specjalne wyróżnienie.

Shōneny wcale nie tylko dla chłopców

Badania japońskiego magazynu „Weekly Shōnen Jump" z 2012 roku wskazują, że zainteresowanie mangą i anime jest obecnie jednym z najbardziej neutralnych płciowo hobby na świecie - liczba czytelniczek i czytelników dzieli się na niemal równe pięćdziesiąt procent. Co ciekawe, dziewczyny bardzo chętnie sięgają po tytuły z gatunku shōnen, który jeszcze w latach 90. i 2000 definiowano jako rodzaj komiksów i animacji przeznaczonych wyłącznie dla chłopców. Uwielbiają takie serie jak „Haikyuu!!", „Gintama", „Kuroko no Basket", „One Piece" czy „Bleach". Szczególnie popularnym subgatunkiem w ostatniej dekadzie stały się sportówki, a wspomniane wyżej badania sugerują, że czytelniczki, podobnie jak chłopcy, zostają z daną mangą właśnie dla sportu.

Ostatnie dziesięć lat w anime

Popularność sportówek szczególnie zwiększyła się po sukcesie „Haikyuu!!", któremu drogę utorowało równie ciepło przyjęte „Kuroko no Basket". Na przestrzeni minionych dziesięciu lat w Japonii zainteresowanie sportem w klubach szkolnych wzrastało o kilkaset procent dwukrotnie: pierwszy raz podczas debiutu danej mangi w „Shōnen Jumpie", a drugi po rozpoczęciu emisji anime w telewizji. Powód tego jest prosty: zdano sobie sprawę, że do niedawna niedoceniane sportówki opierają się przede wszystkim na rozwoju postaci i relacjach. By drużyna siatkarzy w „Haikyuu!!" odnosiła kolejne sukcesy i rozwijała swoje umiejętności, musi wpierw nauczyć się współpracy i samodyscypliny. Widząc zmagania bohaterów na ekranie i zdecydowanie bardziej przyziemne wyzwania, przed jakimi stają, niż w typowych shōnenach osadzonych w realiach fantasy, widz zaczyna odczuwać motywację do działania. Inspiracje i więzi są niezbędne dla życia każdego - kobiet, mężczyzn, osób genderqueer, dzieci, młodzieży i dorosłych - a serie sportowe podkreślają oba te czynniki bardzo szczegółowo, dlatego bawią niezależnie od płci czy wieku, tym samym zaskarbiając sobie coraz więcej serc. W ostatniej dekadzie największy sukces odniosły także „Yuri!!! on Ice" o łyżwiarstwie figurowym, „Free!" opowiadające o szkolnym klubie pływackim, bokserskie „Hajime no Ippo" na podstawie mangi z 1989 roku, nietypowe „Ping Pong the Animation" czy poświęcone baseballowi „Diamond no Ace", a nawet inne wariacje na temat sportu, w tym taneczne „Ballroom e Youkoso", jak również „Chihayafuru", które traktuje o... grze karcianej. W żadnym z nich nie chodzi wyłącznie o chwałę zwycięstwa, ale oddanie i miłość do danego sportu oraz przyjaciół, z którymi dzieli się pasję. W sieci pojawiło się wiele historii o tym, jak anime pomogło ludziom zrozumieć, dlaczego niektórym tak bardzo zależy na sporcie, a wydaje się, że to dopiero początek.

To jest reklama:

Przeminęło z wiatrem

Krótsze serie anime to chyba jeden z bardziej zauważalnych obecnie trendów. Mało które studia produkują obecnie „tasiemce" pokroju „Naruto", „Dragon Balla", „One Piece'a", „Bleacha" czy „Fairy Tail". Jasne, część z wymienionych wciąż jest emitowana, a w 2017 roku zadebiutowała też adaptacja „Black Clover", której pierwsza część zamknie się w stu siedemdziesięciu epizodach, jednak poza uwielbianym „One Piece'em" żaden z tych kolosów nie jest przez widzów oceniany powyżej przeciętnej, głównie za sprawą niskiego budżetu, wiążącego się z niedokładną i statyczną animacją, oraz przeciąganych w nieskończoność wątków. Chyba najbardziej niesławnym przykładem ze wszystkich przez lata będzie „Boruto: Naruto Next Generations", którego twórcy, studio Pierrot, zrezygnowali z typowych fillerów, które widzowie najczęściej po prostu pomijali, na rzecz wątków kanonicznych, rzekomo tworzonych we współpracy z autorem komiksu. Tych, jak nietrudno się domyślić, pominąć raczej nie wypada, jako że zawierają wydarzenia istotne dla świata przedstawionego. Problem w tym, że większość z nich jest piekielnie nudna, a przez niemożność wybiegnięcia wprzód wobec mangi charaktery postaci stoją w miejscu, przez setkę odcinków niezdolne do choćby najmniejszej ewolucji.

Ostatnie dziesięć lat w anime

Ale dość o „Boruto". Gdzie się podziały te wszystkie cegły pokroju „Fullmetal Alchemist", „Rurouni Kenshin", „Nana", „Hunter x Hunter"? Z sezonu na sezon wydaje się, że coraz rzadziej mamy nawet możliwość obejrzenia dwudziestu odcinków w ciągu, zamiast tego wydawcy decydują się na model zakładający emisję sezonową (około dwunastu odcinków), następnie kwartalną przerwę i wypuszczenie drugiej połowy. A wszystko wiąże się z budżetem.

To jest reklama:

Co sezon liczba wyprodukowanych anime wzrasta, dochodząc do nawet kilkuset emitowanych serii rocznie. W pewnym sensie to świetna sprawa. Więcej anime oznacza więcej różnorodnych gatunków reprezentowanych w każdym sezonie. Jednak wiąże się to również z tym, że studia muszą tworzyć więcej animacji niż wcześniej, a stosunkowo mały budżet nie rośnie proporcjonalnie do produkowanej liczby serii. Prowadzi to do zatrudniania animatorów z niewielkim doświadczeniem i przymusu korzystania z outsourcingu. Justin Sevakis w 2016 roku szczegółowo wyjaśnił ten wątek, w powodach wymieniając problemy ze sponsoringiem i niechęć japońskich wydawców do inwestowania w długie anime, które pochłaniają zdecydowanie więcej środków, a nie ma żadnej pewności, że się zwrócą. Ostatecznie za ten stan rzeczy odpowiadają także sami widzowie, którzy chętniej sięgają po krótsze serie. Za około rok powinien zostać wyemitowany tysięczny odcinek „One Piece'a". Oglądanie na bieżąco, a tym bardziej nadrabianie przygód Załogi Słomkowego Kapelusza to nie lada zobowiązanie, na które nie każdego stać. Dość pomyśleć, że taki „One Piece" to w przeliczeniu około osiemdziesięciu sezonowych tytułów, które można by obejrzeć w zamian. Wniosek wysuwa się sam.

Plastic is (not) fantastic

Skoro mowa o budżecie, najczęstszym sposobem na minimalizację kosztów w ciągu ostatniej dekady stała się technologia CGI (ang. computer-generated imagery), umożliwiająca tworzenie pewnych elementów obrazu wyłącznie za pomocą komputera. Twórcy anime wspomagają się nią od lat i czasem nie da się jej nawet dostrzec dzięki sprytnie wykonanym podmalówkom, których zadaniem jest przykrycie trójwymiarowych obiektów tak, żeby przypominały ręcznie rysowane. W ciągu ostatniej dekady powstało również wiele serii wykonanych w pełnym 3D. Mimo początkowego sprzeciwu widzowie szybko zdali sobie sprawę, że CGI niekoniecznie musi prezentować się tandetnie - wszystko zależy od wykonania. Są anime, które dzięki niej zyskały na tożsamości, jak „Beastars", „Knights of Sidonia", „Ajin" i „Blame!". Są też zdecydowanie niefortunne, jak obecnie emitowane „Ex-Arm" ze średnią 2,19/10 w serwisie MyAnimeList.net na podstawie głosów 21,706 użytkowników... Czy „Beastars" i pozostałe wymienione tytuły wyglądałyby lepiej, gdyby zostały wyprodukowane tradycyjnie? Prawdopodobnie. Czy możemy coś z tym zrobić? Raczej nie.

Ostatnie dziesięć lat w anime

Dziesięć lat to bardzo dużo dla technologii, zwłaszcza animacji. Pomijając już nawet stosowanie 3D, gołym okiem widać w anime sporo zmian. Wystarczy spojrzeć, jak mocno na przestrzeni dekad zmieniał się „Neon Genesis Evangelion" i jak serial pod względem stylu czy wykończenia różni się od remake'ów. Kiedy ostatnio oglądaliście anime z kreski przypominające „Cowboy Bebop", „Ghost in the Shell" albo „Ergo Proxy"? Poza nielicznymi wyjątkami (za które w głównej mierze odpowiadają studia Mappa, Trigger i Madhouse, np. „Zankyō no Terror", „Kill la Kill", "Death Parade") branża idzie raczej w stronę zupełnego eskapizmu i komercji, stawiając na urocze waifu i przystojnych bishów.

Wielkie adaptacje lekkich powieści

By złapać nieco świeżego oddechu, wielu twórców anime zaczęło w ciągu minionej dekady odwracać się w stronę popularnych powieści zamiast komiksów. Dla większości wytwórni ruch okazał się zdecydowanie opłacalny, bowiem na półkach z książkami kryły się dziesiątki świetnych historii, które aż prosiły się o równie świetną adaptację. Trudno powiedzieć, co stoi za ich sukcesem, ale przeróżne anime powstałe na bazie light novel budziły olbrzymie zainteresowanie w latach 2011-2020: od okruchów życia aż po science fiction. „Kono Subarashii Sekai ni Shukufuku wo!", „No.6", „Shinsekai Yori", „Log Horizon", „Re:Zero kara Hajimeru Isekai Seikatsu", „Yahari Ore no Seishun Love Comedy wa Machigatteiru.", „Dungeon ni Deai wo Motomeru no wa Machigatteiru Darou ka" czy „Sword Art Online" to zaledwie kilka przykładów. Ilustrowane powieści zdają się mieć szczególny związek z anime, prawdopodobnie dlatego, że zawierają wyłącznie informacje tekstowe i pozwalają animatorom łatwo tworzyć elastyczne obrazy bez obaw, że sfrustrowani fani materiału źródłowego zaczną im wytykać źle przerysowane kadry (jak dzieje się w przypadku obecnie emitowanego finałowego sezonu „Attack on Titan").

Ostatnie dziesięć lat w anime

Branża light novel wkroczyła w okres pełnego rozkwitu, znajdując odbiorców również na polskim rynku. Stosunkowo nowy (lekkie powieści stały się ważną częścią japońskiej popkultury dopiero w okolicach 2000 roku) trend przeszedł przez wiele etapów swojej historii i jest teraz zdolny parodiować sam siebie. Przykładowo, w animowanej wersji „Eromanga Sensei" Sagiri krzyczy na swojego brata Masamune: „Głupi braciszek! Idiota! Jesteś jak protagonista light novel!", nawiązując tym samym do haremówek, w których nierozgarnięty bohater nie zdaje sobie sprawy, że jest obiektem zainteresowań towarzyszących mu dziewcząt. Sagiri wyraża swoimi słowami, jak niewrażliwy i niezdolny do łączenia faktów jest jej brat. Wielu widzów rozumie tę scenę, ponieważ light novel są dziś bardzo popularne, a odbiorcy doskonale znają archetypy postaci w tego typu powieściach.

Cyfrowa dystrybucja

W kontekście dostrzegalnych zmian warto wspomnieć też o samej dystrybucji. Platformy streamingowe takie jak Netflix i Amazon Prime Video coraz mocniej inwestują w anime, nie tylko swoje, ale też kupują licencje na już istniejące serie. Serwis Variety donosi, że inwestycje w anime są dla włodarzy Netflixa bardzo opłacalne, a ich popularność sięga poziomu mainstreamu i przyciąga coraz większą liczbę widzów. Według najnowszych statystyk ponad sto milionów gospodarstw domowych na całym świecie obejrzało co najmniej jedno anime w okresie od października 2019 roku do września 2020, co oznacza wzrost o ponad pięćdziesiąt procent w porównaniu z latami 2018-2019. Jako że seriale anime pod koniec dekady pojawiły się w pierwszej dziesiątce najpopularniejszych tytułów dostępnych na Netfliksie w prawie stu krajach, gigant streamingu ujawnił swoje plany na poszerzenie oferty, podpisując niedawno umowy z japońskimi studiami Anima & Company, Science SARU i Mappa oraz koreańskim Studio Mir. W sumie ogłoszono pięć nowych oryginalnych projektów, które dołączą do pozostałych jedenastu już tworzonych, znajdujących się na różnych etapach rozwoju.

Ostatnie dziesięć lat w anime

Netflix inwestuje w anime od 2017 roku, przeznaczając znaczną część swojego budżetu na współpracę z takimi firmami jak Production I.G. Dziś na platformie możemy śmiało oglądać najpopularniejsze tytuły, w tym „Notatnik Śmierci", „Toradora!", „Sword Art Online", „Guilty Crown", „My Hero Academia", „Seven Deadly Sins", „Violet Evengarden", „Your lie in April" czy „JoJo's Bizzare Adventure", co jeszcze kilka lat temu byłoby nie do pomyślenia. Tymczasem Crunchyroll, platforma dedykowana wyłącznie anime (a ostatnio przejęta przez samo Sony), ogłosiła w listopadzie ubiegłego roku, że przekroczyła dwa miliony płatnych subskrybentów i pięćdziesiąt milionów zarejestrowanych użytkowników, w czasie gdy - jak podnosi Variety - filmowe serwisy takie jak FilmStruck mierzą się z bankructwem. Dzięki dziesiątkom nowych serii emitowanych w każdym sezonie i tysiącom tytułów, do których dostęp do tej pory umożliwiały jedynie nielegalne źródła, anime błyskawicznie stało się jednym z najpopularniejszych rodzajów treści na rynku platform przesyłania strumieniowego.

Na chwilę obecną największym ograniczeniem pozostają niestety blokady regionalne, które uniemożliwiają dostęp do pełnej oferty serwisów typu Netflix, Amazon, Crunchyroll, Funimation czy Hulu, jednak wydaje się, że właściciele platform zamierzają w przyszłości zerwać z tą dyskryminującą praktyką, a kiedy już się uda, anime zaleje główny nurt popkultury falą oryginalnej zawartości.

Kinówki w natarciu

Póki co dystrybucję utrudniają też filmy kinowe, które na Zachód trafiają z dużym, często nawet rocznym opóźnieniem, a z codziennych obserwacji wynika, że tworzy się ich coraz więcej. Choć zdawałoby się, że przez pandemię ów trend raczej się nie utrzyma, bo kina są pozamykane, a znaczna część premier przekładana, przeczy temu przytłaczający sukces „Kimetsu no Yaiba: Mugen Train", który w ciągu dwóch miesięcy od debiutu został najbardziej dochodowym filmem w całej historii japońskiego kina (jego wynik finansowy jest szasowany na 32,48 miliarda jenów, czyli około 313,4 milionów dolarów).

Ostatnie dziesięć lat w anime

Oczywiście filmy anime nie są niczym nowym. Już w dwudziestym wieku obrazy takie jak „Ghost in the Shell", „Akira", „Ninja Scroll" i wszystkie dzieła studia Ghibli miały ogromny wpływ na kinematografię i kulturę ogólnie. Jednak w dzisiejszych czasach, a szczególnie ostatniej dekadzie, filmy anime stały się bardziej popularne niż kiedykolwiek wcześniej. Za prekursora takiego stanu rzeczy powszechnie uważa się przebojowy film Makoto Shinkaia - „Twoje imię" z 2016 roku, który otworzył się na światowy sukces i doprowadził do rozpowszechnienia kinowej dystrybucji anime już nie tylko w Japonii, ale na całym świecie, w tym również w Polsce.

Poza autorskimi produkcjami („Ogród słów", „Dziecię bestii", „Wilcze dzieci") wśród wydawanych filmów anime można wyróżnić kilka rodzajów: bezpośrednie kontynuacje seriali („Made in Abyss: Dawn of the Deep Soul", „Violet Evengarden", „Anohana: The Flower We Saw That Day", „Psycho Pass"), recapy („Haikyuu!!", „Attack on Titan", „Overlord"), niekanoniczne sequele (tetralogia „Code Geass", seria „Rebuild of Evangelion") oraz oryginalne spin-offy („My Hero Academia", „Sword Art Online The Movie: Ordinal Scale").

Podsumowanie

Anime od wielu lat nie miały się tak dobrze, a to, co mieni się na horyzoncie, sugeruje, że będzie tylko lepiej. Czy kolejna dekada na nowo zdefiniuje całe medium? A może producenci będą stąpać delikatnie po cienkim lodzie? Jedno jest pewne: japońskie animacje są tak niezwykłe i nietypowe, jak sam kraj, z którego się wywodzą. To w gruncie rzeczy wór bez dna, w którym można odnaleźć zarówno skrajnie różniące się od siebie światy przedstawione i ich design oraz postacie, jak i niemal wszystkie historie, jakie tylko przyjdą do głowy. To było niesamowite dziesięć lat, które dzięki tylu wspaniałym tytułom zleciało szybciej, niż oczekiwanie na europejską premierę „Mugen Train".



Wczytywanie następnej zawartości