Polski
Gamereactor
artykuły

Platynowa blondynka

Przez trofea do sukcesu.

HQ
Platynowa blondynka

Choć licznik w menu wykazuje zaledwie dwadzieścia godzin, przez ten czas zdążyłam nastukać już osiemdziesiąt siedem zapisów gry. Mass Effect na „szaleńcu" potrafi dać w kość. Dobrze, że w przerwach między gwiezdnymi podróżami mam jeszcze Life is Strange 2 - tam do zdobycia słodkiej statuetki wystarczy zmysł szperacza i zaglądanie w każdy kąt w poszukiwaniu znajdek. A jednak oba tytuły są tak samo satysfakcjonujące.

Swoją pierwszą „platynę" zdobyłam w Assassin's Creed Origins niedługo po premierze gry. Zajęła mi osiemdziesiąt godzin. Niemało; ale pokonanie tych cholernych słoni było tego warte i wtedy po raz pierwszy uświadomiłam sobie, jak wiele przegapiam, nie starając się chociaż zdobyć tego trofeum. A skoro już się staram, to chyba muszę podołać wyzwaniu, tak?

Tak. Docierając do pewnej granicy, która wcześniej zdawała się nieosiągalna, człowiek zaczyna się zastanawiać, co jest dalej, czy może zdoła dojść tam, skoro znalazł się tu? Po stanięciu na skraju tam okazuje się, że na horyzoncie rysuje się jeszcze więcej i to dużo więcej. Gdzieś w oddali są czterdzieści dwie próby potyczki z Madarą w Naruto Shippuden: Ultimate Ninja Storm 4 i ta czterdziesta trzecia, w końcu zakończona sukcesem. Za nią wymaksowany Skyrim, bo nie wypada przecież nie oznaczyć jednej ze swoich ukochanych gier. O, a tam, za rogiem, widzicie - sto siedemdziesiąt godzin w Personie 5.

To jest reklama:
Platynowa blondynka
Cała seria splatynowana!

Wszędzie tam już byłam i chcę jeszcze więcej. Ale nie w każdej grze. Nie ma znaczenia poziom trudności, liczba wymaganych przejść, długość rozgrywki. Tylko to, czy chcę w jakiś sposób oznajmić: tę grę kocham, dla niej poświęciłam setki godzin, wszyscy patrzcie, skoczyłam tysiąc razy na skakance, zebrałam wszystkie piórka, ukończyłam całość sześć razy. I nie muszę nikomu zanosić karty pamięci, żeby się tym pochwalić.

Jest jeszcze Nintendo. Wielkie N się nie liczy... z pragnieniami fanów. A tak na poważnie, nie miałabym nic przeciwko, gdyby moje dwieście godzin w Breath of the Wild czy drugie tyle w Xenoblade wynagrodziła jakaś statuetka, osiągnięcie, naklejka, cokolwiek. Może nawet wtedy poczułabym motywację do zebrania dziewięciuset koroków i awansowania wszystkimi blade'ami na najwyższy poziom.

To nie tak, że jej nie mam. Świątynię na wyspie Eventide ukończyłam za piątym podejściem, bo uparcie sobie wmawiałam, że wcale nie mam zbyt małej liczby serduszek, a jeden z najtrudniejszych triali w grze kosztował mnie wszystkie najlepsze tarcze, miecze, łuki, topory, włócznie, liście, wszystko, czym byłam w stanie zadać jakiekolwiek obrażenia. Po wyjściu z poziomu byłam goła, ale wesoła. „Pstryczek" oferuje nieco inną jakość funu, możliwość stworzenia bardzo osobistej platyny, za to chyba tak bardzo go kochamy. Budzi w nas pierwotne instynkty z generacji konsol, które dawno już przeminęły, każąc jednak nosić te karty pamięci, co jest w pewien sposób miłe.

To jest reklama:
Platynowa blondynka
The Legend of Aquaman to moje osobiste trofeum w Breath of the Wild.

Myśl, że te dwadzieścia godzin przygód z Liarą i Wrexem u boku to dopiero początek szalenie (ha!) długiej podróży na kilkaset godzin jest bardzo... kojąca. Każdy wieczór spędzony z grą przybliża mnie o krok do celu, powoli, ale pewnie. To ta świadomość, że nic mnie nie goni, nawet jeśli zakończę swoje zmagania za kilka miesięcy, to codziennie dokładam małą cegiełkę do wielkiego, platynowego trofeum.



Wczytywanie następnej zawartości