W ciągu niektórych miesięcy ukazuje się kilka, czasem nawet kilkanaście mniejszych produkcji (tak zwanych giereczek), a nam zwyczajnie brakuje czasu, by poświęcić im oddzielną, dłuższą recenzję. Wiecie, mimo że w redakcji polskiego Gameractora jest siedem osób, to dla większość z nas (łącznie ze mną) jest to praca po godzinach. Stąd właśnie pomysł na ten cykl, w którym będziemy zajmować się mniejszymi grami, które normalnie przepadłyby w otchłani zwanej Steamem (lub jego odpowiednikiem na konsoli Nintendo, czyli eShopie). Jako że w redakcji tylko ja i Aśka używamy komputerów do grania (reszta to starzy-młodzi konsolowcy; a, no i Joanna ma jeszcze Switcha), to pewnie nasze minirecenzje znajdziecie w tym cyklu.
Bez zbędnego przedłużania, zapraszam do pierwszego odcinka. W tym miesiącu będzie trochę staroszkolnego skakania po platformach, rocket jumpów i izometrycznego survivalu w stylu Don't Starve. Pojeździmy też na motorach, którymi nie raz pewnie zaliczymy przysłowiową "glebę", a i zahaczymy też o opuszczony ośrodek badawczy skrywający niejedną tajemnicę.
Niby to kolejna platformówka 2D ze Steama (i to w pixel arcie!), niby nic nowego w niej nie ma, ale jednak Haxor ma w sobie to coś, dzięki czemu wracam do niego regularnie. W produkcji dwuosobowego studia Climou wcielamy się w kosmitkę Kla, która w wyniku nieudanego eksperymentu rozbija się na jednej z porzuconych planet. Nasze zadanie jest proste - przejść planszę uaktywniając generator, który pozwoli Kla zwiedzić dalszą część planety. To tyle, jeśli chodzi o historię czy jakieś tło fabularne, zresztą nie to w Haxorze jest najważniejsze. Trzon zabawy stanowi rozgrywka, a ta jest do bólu staroszkolna - to po prostu zwyczajna platformówka, w której eksterminujemy napotkanych przeciwników, zbieramy diamenciki, monetki i serduszka (te ostatnie to forma apteczki).
Zwykły karabin szybko zastąpiłem wyrzutnią rakiet, dzięki której można wykonywać też wyższe skoki, czyli dobrze wszystkim znane rocket jumpy. I to tyle, jeśli chodzi o jakieś modyfikacje naszego uzbrojenia czy w ogóle modyfikacje czegokolwiek. Sklep z dodatkowymi ulepszeniami (w końcu moglibyśmy na coś wydawać te wszystkie monety) znacznie urozmaiciłby rozgrywkę, ale ostatecznie cieszę się, że go nie ma. Dzięki temu Haxor idealnie sprawdza się jako przerywnik; o, mam dwadzieścia minut wolnego czasu i nie opłaca mi się włączać żadnej dużej gry, więc zagram w Haxora. Szybka, satysfakcjonująca i przy tym mało wymagająca rozgrywka sprawia, że ta produkcja idealnie sprawdza się jako przekąska przed głównym daniem. Czasem prostota i brak złożoności to zalety, bo pojedynczy poziom można przejść właśnie w te piętnaście czy dwadzieścia minut i jednocześnie czuć, że zrobiło się coś przyjemnego, a przy okazji popchnęło się całą grę do przodu.
A, no tak, zapomniałbym (może dlatego, że w samej grze też zapomniałem o tym elemencie?) o specjalnych umiejętnościach naszej rozpikselowanej kosmitki. Przez kilka sekund może stać się niewrażliwa lub niewidzialna, co szczególnie przydaje się podczas rozwiązywania prostych zagadek środowiskowych i walk z bossami. W zasadzie starcia z tymi ostatnimi nie są jakieś szczególnie trudne, zwłaszcza gdy przypomni się o czasowej niewrażliwości. Naprawdę, zwyczajnie zapomniałem o tych umiejętnościach, bo przez większość poziomów nie są w ogóle potrzebne, a i zagadek jakby z czasem jest mniej. Przez większość czasu po prostu idzie się w lewo.
Jeśli szukacie jakiejś prostej, małej (i taniej!) giereczki, która umili Wam kilkunastominutową przerwę podczas pracy przy komputerze, a przy okazji jesteście fanami retro, to Haxor idealnie się do tego nada. Grę dostaniecie na Steamie w cenie niecałych dwudziestu złotych. I tylko brakuje jednego - portu na Switcha.
Czy potrzebna jest nam kolejna gra survivalowa? Na Steamie możemy znaleźć wiele naprędce skleconych klonów DayZ, Ark: Survival Evolved albo innego Rusta, które, nie ukrywajmy, nie prezentują sobą żadnego poziomu, jeśli chodzi o optymalizację czy głębię rozgrywki. Trzeciego kwietnia do tego zacnego grona dołączył CryoFall, będący miksem Rusta (możliwość zabawy z wieloma graczami na jednym serwerze) i Don't Starve'a (perspektywa).
Produkcja studia Atomic Torch zdaje się mieć jednak pomysł na siebie, bo oto jako jeden z wielu budzimy się na nieznanej planecie i naszym zadaniem jest na niej przetrwać, a w dalszej perspektywie dowiedzieć się, jaką tajemnicę ona skrywa. Tak, tajemnicę. Bo widzicie, wraz z odkrywaniem kolejnych zaciemnionych obszarów na mapie natrafimy - oprócz domków i obozów innych graczy - na opuszczone ruiny bunkrów, odgrodzone tereny wojskowe czy obszary radioaktywne wreszcie, do których lepiej nie podchodzić bez specjalnego kombinezonu.
Zaczynamy standardowo jako zero, które do dyspozycji ma jedynie ręce gotowe do zbierania i uderzania we wszystkiego, co popadnie, by z czasem nauczyć się budować coraz to bardziej wymyślne narzędzia, budowle czy uzbrojenie. W grze jest dostępnych czterdzieści zadań, dzięki którym poznamy podstawy i zwiedzimy większość ważnych lokacji na planecie. System progresji podzielony jest na kilka poziomów (tierów), które rozwijamy dzięki punktom nauki zdobywanym za wykonywanie zadań czy po prostu w trakcie rozgrywki za osiąganie kolejnych progów. Każdy "tier" zaś składa się z kilku drzewek umiejętności, dzięki którym nauczymy się budować wytrzymalsze budynki, uprawiać marchew czy przetapiać rudy metali na sztabki, z których wykujemy miecze i pancerze. Pozytywnie zaskoczyła mnie liczba "tierów" (aktualnie jest ich cztery, ale w przyszłości prawdopodobnie zostaną dodane nowe), dzięki czemu w grze naprawdę jest co odkrywać i z czym eksperymentować.
Nic nie stoi na przeszkodzie, by rozwijać tylko jedną wybraną specjalizację, co uczyni z nas na przykład najlepszego farmera w okolicy - gra szybko z klasycznego survivalu zmieni się wtedy w Stardew Valley i zamiast eksplorować wyspę w poszukiwaniu przygód zaczniemy doglądać grządek. Równie dobrze możemy być jednak mistrzami we wszystkich dziedzinach. Moja postać dla przykładu to farmer, ale z zacięciem do walki i zbierania wszystkich roślinek, z których przyrządzi wywar leczniczy. Możliwości jest naprawdę wiele, a sam system nie wydaje się zbyt skomplikowany; jednocześnie budowanie swojego wymarzonego "buildu" postaci sprawia na tyle frajdy i satysfakcji, że naprawdę w CryoFall można się zaangażować, a kilku minut na sprawdzenie, co tam ciekawego w grze, nierzadko przeradzało się w dwie godziny. Syndrom "jeszcze tylko zobaczę jedną rzecz i wyłączam" to coś, na co rzadko się łapię, ale w przypadku produkcji Atomic Torch byłem po prostu bezsilny - naprawdę świetnie bawiłem się przy tej grze i pewnie będę do niej wracał nie raz.
Oprócz wspomnianych punktów nauki, dostajemy też bonusy - działają one na podobnej zasadzie, jak w Wolfenstein: The New Order, w którym za używanie konkretnego rodzaju uzbrojenia odblokowaliśmy dodatkowe profity. W CryoFall praktycznie każdą rzecz można w ten sposób rozwijać - od biegania, po myślistwo, gotowanie czy na zbieractwie kończąc. Każdy nowy "perk" jest obwieszczany jakże przyjemnym powiadomieniem, rodem z gier MMO czy serii książek "Droga Szamana" autorstwa rosyjskiego pisarza Michaela Harnera.
Nie są to jedyne rzeczy, które wiążą CryoFall z tym gatunkiem. W grze bardzo często spotykamy innych graczy, którzy mogą z nami zrobić praktycznie wszystko - okraść, zabić, ale też i pomóc. Byłem szczerze zaskoczony tym, że nikt nie chciał mi wyrządzić żadnej krzywdy - świadomość kontaktu z innym graczem na długi czas skutecznie obrzydziła mi wszelkiej maści gry sieciowe, ale w CryoFall wszyscy zdawali się skupić na sobie, co bardzo mi się podoba. W grze jest dostępnych kilka serwerów regionalnych, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by tworzyć własne światy. Społeczność gry zdaje się być całkiem dobrze rozwinięta, bo w chwili pisania artykułu jest aż trzydzieści pięć serwerów dedykowanych - całkiem nieźle jak na małą produkcję z wczesnego dostępu.
No właśnie, największą bolączką CryoFall są problemy ze stabilnością serwerów. Bardzo często gra się po prostu rozłączała, nie mówiąc już bardzo wysokich pingach, które skutecznie uprzykrzają rozgrywkę. Często po prostu byłem wyrzucany z serwera, a moje skrupulatnie zbierane przedmioty przepadały wtedy bezpowrotnie. Oczywiście nie zaczynałem rozgrywki totalnie od zera - nasze budowle czy urządzenia, które stworzymy, zostają na swoich miejscach, a po zrobieniu łóżka możemy się przy nim obudzić. Pamiętajcie jednak, by przed wyjściem z gry umieścić wszystkie rzeczy w skrzyniach, w przeciwnym razie znikną. Na szczęście nie ma problemu ze znalezieniem swojego serwera; wspominam o tym, bo w innej produkcji survivalowej, The Warhorn - która najprawdopodobniej trafi do drugiej odsłony naszej serii (a może nawet dostanie osobny wpis, jak Pani Redaktor Naczelna pozwoli - tylko wypadałoby jej wspomnieć o istnieniu tej gry) - stanowi to nie lada problem.
W CryoFall najlepiej grać w ekipie, gwarantuję Wam, że zabawa będzie przednia i jeśli tylko nie boicie się łatki "wczesny dostęp", a szukacie czegoś pod wspólne, wieczorne granie, to produkcja Atomic Torch nada się do tego idealnie. Tytuł dostępny jest na Steamie za sześćdziesiąt złotych - warto!
Pamiętacie te opowieści o legendarnych już lekcjach informatyki z końcówki lat dziewięćdziesiątych? Zamiast uczyć się obsługi Worda czy innego Exela grało się wtedy w Dooma, Quake'a, Duke Nukem 3D albo inne mniej lub bardziej znane produkcje - zależy, co akurat posiadali koledzy. Na mojej informatyce wyglądało to trochę inaczej - nie instalowaliśmy swoich gier na szkolnych komputerach, ale zwyczajnie korzystaliśmy z dobrodziejstw Internetu i sprawdzaliśmy całą masę tytułów przeglądarkowych. Jednymi z bardziej popularnych tytułów były te z dopiskiem "Trials", w których jeździło się motorem i wykonywało różne szalone ewolucje, pilnując przy okazji, by nasz ludzik nie skręcił karku i nie zaliczył "gleby".
Lata "młodości" powróciły, bo oto piątego kwietnia na Steamie pojawił się Urban Trail Playground, czyli odświeżona wersja produkcji o tym samym tytule, która rok temu miała swoją premierę na Switchu. Założenia gry od polskiego studia Tate Multimedia nie różnią się zbytnio od tych, w które ja i moi koledzy zagrywaliśmy się przed laty - ukończenie poziomu w jak najkrótszym czasie lub z jak największą liczbą punktów. Te dwa "challenge" przeplatają się na pięćdziesięciu pięciu trasach, w których zwiedzimy piaszczyste plaże, ulice czy nawet lotnisko słonecznej Kaliforni. Wiadomo, im bardziej widowiskowe ewolucje, tym więcej punkcików uda się nam zdobyć, co pozwoli nam kupować nowe części i skórki do naszego "moturu". Tylko po co to?
No właśnie, to pytanie zadawałem sobie podczas kilkunastu godzin spędzonych z Urban Trial Playground. Tytuł swoimi założeniami idealnie pasuje na konsolkę Nintendo - możemy wyciągnąć Switcha w kolejce do urzędu (ostatnio byłem na poczcie, kolejki są najgorsze), lekarza czy w trakcie dwudziestominutowego przejazdu metrem i zaliczyć kilka tras. Grając na PC czułem się jednak lekko znudzony, nie wynika to oczywiście z tego, że produkcja Tate Multimedia jest zła - sama rozgrywka jest bardzo przyjemna i maksowanie kolejnych poziomów na pięć gwiazdek potrafi sprawić frajdę, ale po kilkunastu minutach już chciałem wrócić do innych obowiązków. Urban Trial Playground nie ma specjalnej głębi, to po prostu świetny przerywnik, który idealnie pasuje na Switcha. I tylko na niego. Jeśli jednak jesteście zainteresowani wydaniem na komputery osobiste, to grę znajdziecie na Steamie.
Ostatnią pozycją w dzisiejszym odcinku jest mAIn COMPetition - staroszkolna przygodówka point-and-click od polskiego, małego studia Lunar Shuriken. Wiem, że gra na screenach nie wygląda zbyt zachęcająco, ale warto tej produkcji dać szansę, o ile, rzecz jasna, lubicie przygodówki. mAIn COMPetition to tytuł będący definicją gry "dla fanów gatunku".
Naszą przygodę zaczynamy w recepcji biurowca, a zadaniem głównego bohatera (lub bohaterki, gra określa nas jako "człowieka") jest dowiedzieć się, gdzie podziali się wszyscy pracownicy. Szybko okazuje się jednak, że budynek należy do korporacji pracującej nad Sztuczną Inteligencją. Chyba wiadomo, co stało się dalej - mi od razu skojarzyło się to z siódmym odcinkiem pierwszego sezonu absolutnie ponadczasowego i genialnego serialu, jakim jest "Z Archiwum X". Finał (w zasadzie finały, w grze są dwa zakończenia, a przynajmniej tyle odkryłem) historii w mAIn COMPetition jest jednak nieco inny, mniej zagadkowy, a przy tym równie ciekawy - nie zdziwiłbym się, gdyby twórcy kontynuowali przygodę śledczego w ich następnej grze.
Przez bardzo "charakterystyczny" styl graficzny wszystko wydaje się mało czytelne, ale po kilku minutach wzrok przyzwyczaja się do rozpikselowanych kształtów, a my zaczynamy powoli rozumieć, co i gdzie należy zrobić. Znajdujemy kolejne przedmioty, łączymy je ze sobą, oddziałujemy nimi na otoczenie - nie miałem większych przestojów i całość ukończyłem w niecałą godzinę. mAIn COMPetition to po prostu dobry reprezentant gatunku, który raczej nie wyjdzie poza swoją niszę, ale spodoba się wszystkim fanom staroszkolnych przygodówek, do których oczywiście się zaliczam.
Uboga oprawa audiowizualna to coś, co pewnie może odstraszyć większość z Was, ale naprawdę znam gorsze sposoby wydania dwudziestu złotych. Co prawda produkcja (z tego, co wiem, to debiutancka) warszawskiego studia Lunar Shuriken premierę miała piątego maja, ale postanowiliśmy wrzucić ją do kwietniowego zestawienia. Z racji przerwy spowodowanej majówką, mojego wyjazdu na Pyrkon - spokojnie, będzie relacja - i tak przesunęła się data publikacji tekstu, więc postanowiliśmy dorzucić jeszcze mAIn COMPetition, które dostępne jest tutaj.
To wszystko na dzisiaj. W naszych zestawieniach będą pojawiać się różne gry - również te z wczesnego dostępu - więc jeśli macie jakieś propozycje, to nie bójcie się o nich napisać, czytamy wszystkie komentarze. No i dajcie znać, czy coś z tego miesiąca Was zainteresowało.